Jeszcze do niedawna Krufka, dziś już Madianne. Osoba, która jak dotąd pisała głównie o samoakceptacji i prawdopodobnie sprawiała, że dziesiątki, jeśli nie setki dziewczyn zmieniło patrzenie na siebie.
Z pozoru... niepozorna. Wydawałoby się ułożona, grzeczna dziewczynka, a tymczasem jest nieźle pokręcona. Chyba wystarczy, jeśli powiem, że zgoliła głowę na łyso po rozstaniu z facetem, a potem zaczęła w ramach autoterapii pisać bloga. Trafiła nim do sporego grona dziewczyn, a potem, bezczelnie tego bloga zamknęła! Na dzień dzisiejszy grono jej wiernych fanów w napięciu czeka na premierę jej nowego miejsca w sieci. Wielu z was zapewne tęskni za jej tekstami. A więc ja wychodzę na przeciw waszym potrzebom i... publikuję jej gościnny wpis. O przyjaźni. Tydzień temu przy okazji wpisu Booklover zadałam wam pytanie, czy znacie jakieś książkowe przykłady prawdziwej przyjaźni. Dziś Madianne, Krufka, albo po prostu Magda pisze o tym, jak książkowy wzór przyjaźni przekłada się na jej życie.
Życzę miłego czytania!
Jestem niepoprawną romantyczką. Wychowałam
się na powieściach o miłości i przyjaźni. Dorastałam z Anią z Zielonego
Wzgórza. Marzyłam, by mieć taką przyjaciółkę jak Diana i zakochać się w takim
facecie jak Gilbert.
Jedno i drugie marzenie się
spełniło, choć nie od razu. I nie od razu to zrozumiałam. W zasadzie dopiero
dzisiaj to do mnie dotarło.
Gdy poznałam swoją Dianę, byłam w
gimnazjum. Spotkałyśmy się na letnim obozie i nie od razu przypadłyśmy sobie do
gustu. Po wakacjach minęłyśmy się na szkolnym korytarzu, raz, drugi trzeci.
- Ja cię chyba skądś znam!
I tak się zaczęło. I trwa do
dziś. Choć nigdy nie upiłam jej winem jak Ania Dianę. Wszystko przed nami.
Ze swoim Gilbertem chodziłam do
jednej klasy, podobnie jak Ania. Nasza relacja była równie burzliwa, nie
mogliśmy się zdecydować, czy powinniśmy ze sobą być, czy nie, a jednak co jakiś
czas wciąż odnawiamy kontakt. Od słów do gestów, od gestów do uśpionego
uczucia.
To dwoje moich najlepszych
przyjaciół. Diana i Gilbert. Choć poznałam ich w różnych momentach swojego
życia i nie byłam już dzieckiem jak Ania, stali się jego ważną częścią. Diana
znosi cierpliwie moją huśtawkę nastrojów, wszystkie fochy, humory, wie, kiedy
należy zostawić mnie w spokoju, żebym przemyślała swoje zachowanie. Zawsze
wracam z przeprosinami i podkulonym ogonem. I poczuciem, że jej nie doceniam.
Podobnie jest z Gilbertem. Zdaje się, że ja i Ania mamy ze sobą więcej
wspólnego niż mi się wydawało. Więcej niż zielone włosy.
Kiedyś wyobrażałam sobie przyjaźń
w taki sposób, w jaki przedstawia się ją w tych wszystkich filmach czy
książkach w stylu „Stowarzyszenia wędrujących dżinsów”. Grupka dziewczyn, które
tworzą paczkę przyjaciółek. Mogą sobie powiedzieć o wszystkim, mają swoje
rytuały, sekrety, nocują u siebie nawzajem i dzwonią do siebie w środku nocy.
Nigdy nie udało mi się stworzyć takiego schematu. Chyba za bardzo do niego
dążyłam. Jeśli się udawało, to tylko na chwilę, a sama przyjaźń okazywała się
tak krucha i delikatna, że przy najbliższej okazji rozbijała się na milion
kawałeczków jak wtedy, gdy przypadkowo upuszczasz na podłogę cenny przedmiot.
Ze szkła.
Inaczej było z relacjami, do
których podchodziłam jak pies do jeża. Z wątpliwościami, niepewnością, z setką
pytań w głowie. Ostrożnie, z dystansem. Po pewnym czasie poprosiłam Dianę i
Gilberta, by wyciągnęli ręce. I na ich dłoniach położyłam pakunek zawierający
moje myśli, uczucia, marzenia i plany. Mają go do tej pory. Wiem, że mogę im
ufać, że jestem dla nich ważna i że mnie nie skrzywdzą.
Moja Diana mieszka w tej chwili
kilkaset kilometrów ode mnie, widujemy się okazyjnie, kilka razy w roku. Często
się kłócimy. To ja te kłótnie prowokuję. Wiem, że nie zasługuję na takich
przyjaciół. Przyjaciół, którzy są przy mnie, choć wiele razy dałam im popalić i
wielokrotnie wykreślałam ich ze swojego życia pod byle pretekstem. Przyjaciół,
którzy chcą dla mnie jak najlepiej i potrafią odejść, mając na uwadze moje
szczęście. Przyjaciół, którzy, choć nie pasują do wyidealizowanego przeze mnie
w dzieciństwie obrazu przyjaźni, naprawdę istnieją. I chyba to jest
najważniejsze.
Ludzie, których do tej pory
nazywałam przyjaciółmi, zniknęli z mojego życia. Z różnych powodów. Czasami z
pewnych relacji wyrastamy. Póki byli, byli moimi przyjaciółmi. Mimo że teraz
nie mamy ze sobą kontaktu, a przy przypadkowych spotkaniach okazuje się, że nie
mamy o czym ze sobą rozmawiać.
***
Lubicie Anię z Zielonego Wzgórza?
Czy uważacie, że udany związek może zrodzić się jedynie z przyjaźni? A co, jeśli tylko jedna ze stron chce czegoś więcej? Czy przyznając się do tego ryzykuje utratę przyjaciela?
Kto w waszych przyjaźniach gra tę parszywą rolę osoby, która często ma humorki? Jak to znieść? Czy nie jest tak, że wobec przyjaciół nie boimy się odkryć swojego drugiego oblicza – tego, z którego nie jesteśmy zbyt dumni?
I w końcu, czy zawsze dostrzegamy i potrafimy docenić fakt, że ktoś przy nas jest?
I w końcu, czy zawsze dostrzegamy i potrafimy docenić fakt, że ktoś przy nas jest?
Są tu jacyś wzorowi przyjaciele, albo potencjalni kandydaci na przyjaciela?
(Kliknij tu i przeczytaj, skąd wziął się u mnie pomysł na projekt Hello my friend)
(Kliknij tu i przeczytaj, skąd wziął się u mnie pomysł na projekt Hello my friend)
Uwielbiam Anię z Zielonego Wzgórza! Dzięki tej książce w 4 klasie podstawówki pokochałam czytanie:)). Dobrze wiedzieć, że są osoby, które mają w życiu do czynienia z przykładem książkowej przyjaźni. Ja zawsze powtarzałam, że liczy się jakoś a nie ilość. Lepiej mieć jednego, czy dwóch przyjaciół, niż całą zgraję pseudoprzyjaciół. I cóż, z własnego doświadczenia wiem, że związek (nawet dobry związek) może powstać z przyjaźni. Ciężko jednak jest kiedy tylko jedna strona coś czuje, musi to ukrywać a kiedy wyznaje prawdę musi wybierać, czy uciekać gdzie pieprz rośnie (bo druga strona nas nie chce) lub wrócić do przyjaźni i zapomnieć o istnieniu uczuć wyższych. A jeszcze gorzej jest (z moich osobistych doświadczeń, które miały miejsce kilka dni temu, kilka tygodni temu...w sumie to dalej świeże) kiedy obydwóm stronom zależy na sobie, czują, że to coś więcej niż przyjaźń...ale jedno ucieka przed tym, wmawia, że od początku mówiło :"Jesteś tylko koleżanką". Cios w serce. A człowiek boi się tracić najlepszego przyjaciela, potrafi nawet upokorzyć się (szczególnie jak druga osoba wcale a wcale nie zabiega o to, aby być dalej Twoim przyjacielem), mówiąc: "Cokolwiek się nie stanie i tak jesteś moim przyjacielem". Trochę chaotycznie. Wybaczcie mi, bo dość emocjonalnie mnie to dotyka.
OdpowiedzUsuńŁadnie o mnie napisałaś, dziękuję :*
OdpowiedzUsuń