środa, 11 grudnia 2013

Hello my friend: O swoich przyjaźniach opowiada Madianne (of Green Gables).

Jeszcze do niedawna Krufka, dziś już Madianne. Osoba, która jak dotąd pisała głównie o samoakceptacji i prawdopodobnie sprawiała, że dziesiątki, jeśli nie setki dziewczyn zmieniło patrzenie na siebie. 
Z pozoru... niepozorna. Wydawałoby się ułożona, grzeczna dziewczynka, a tymczasem jest nieźle pokręcona. Chyba wystarczy, jeśli powiem, że zgoliła głowę na łyso po rozstaniu z facetem, a potem zaczęła w ramach autoterapii pisać bloga. Trafiła nim do sporego grona dziewczyn, a potem, bezczelnie tego bloga zamknęła! Na dzień dzisiejszy grono jej wiernych fanów w napięciu czeka na premierę jej nowego miejsca w sieci. Wielu z was zapewne tęskni za jej tekstami. A więc ja wychodzę na przeciw waszym potrzebom i... publikuję jej gościnny wpis. O przyjaźni. Tydzień temu przy okazji wpisu Booklover zadałam wam pytanie, czy znacie jakieś książkowe przykłady prawdziwej przyjaźni. Dziś Madianne, Krufka, albo po prostu Magda pisze o tym, jak książkowy wzór przyjaźni przekłada się na jej życie. 
Życzę miłego czytania!


Jestem niepoprawną romantyczką. Wychowałam się na powieściach o miłości i przyjaźni. Dorastałam z Anią z Zielonego Wzgórza. Marzyłam, by mieć taką przyjaciółkę jak Diana i zakochać się w takim facecie jak Gilbert.

Jedno i drugie marzenie się spełniło, choć nie od razu. I nie od razu to zrozumiałam. W zasadzie dopiero dzisiaj to do mnie dotarło.

Gdy poznałam swoją Dianę, byłam w gimnazjum. Spotkałyśmy się na letnim obozie i nie od razu przypadłyśmy sobie do gustu. Po wakacjach minęłyśmy się na szkolnym korytarzu, raz, drugi trzeci.

- Ja cię chyba skądś znam!

I tak się zaczęło. I trwa do dziś. Choć nigdy nie upiłam jej winem jak Ania Dianę. Wszystko przed nami.

Ze swoim Gilbertem chodziłam do jednej klasy, podobnie jak Ania. Nasza relacja była równie burzliwa, nie mogliśmy się zdecydować, czy powinniśmy ze sobą być, czy nie, a jednak co jakiś czas wciąż odnawiamy kontakt. Od słów do gestów, od gestów do uśpionego uczucia.
To dwoje moich najlepszych przyjaciół. Diana i Gilbert. Choć poznałam ich w różnych momentach swojego życia i nie byłam już dzieckiem jak Ania, stali się jego ważną częścią. Diana znosi cierpliwie moją huśtawkę nastrojów, wszystkie fochy, humory, wie, kiedy należy zostawić mnie w spokoju, żebym przemyślała swoje zachowanie. Zawsze wracam z przeprosinami i podkulonym ogonem. I poczuciem, że jej nie doceniam. Podobnie jest z Gilbertem. Zdaje się, że ja i Ania mamy ze sobą więcej wspólnego niż mi się wydawało. Więcej niż zielone włosy.

Kiedyś wyobrażałam sobie przyjaźń w taki sposób, w jaki przedstawia się ją w tych wszystkich filmach czy książkach w stylu „Stowarzyszenia wędrujących dżinsów”. Grupka dziewczyn, które tworzą paczkę przyjaciółek. Mogą sobie powiedzieć o wszystkim, mają swoje rytuały, sekrety, nocują u siebie nawzajem i dzwonią do siebie w środku nocy. Nigdy nie udało mi się stworzyć takiego schematu. Chyba za bardzo do niego dążyłam. Jeśli się udawało, to tylko na chwilę, a sama przyjaźń okazywała się tak krucha i delikatna, że przy najbliższej okazji rozbijała się na milion kawałeczków jak wtedy, gdy przypadkowo upuszczasz na podłogę cenny przedmiot. Ze szkła.

Inaczej było z relacjami, do których podchodziłam jak pies do jeża. Z wątpliwościami, niepewnością, z setką pytań w głowie. Ostrożnie, z dystansem. Po pewnym czasie poprosiłam Dianę i Gilberta, by wyciągnęli ręce. I na ich dłoniach położyłam pakunek zawierający moje myśli, uczucia, marzenia i plany. Mają go do tej pory. Wiem, że mogę im ufać, że jestem dla nich ważna i że mnie nie skrzywdzą.

Moja Diana mieszka w tej chwili kilkaset kilometrów ode mnie, widujemy się okazyjnie, kilka razy w roku. Często się kłócimy. To ja te kłótnie prowokuję. Wiem, że nie zasługuję na takich przyjaciół. Przyjaciół, którzy są przy mnie, choć wiele razy dałam im popalić i wielokrotnie wykreślałam ich ze swojego życia pod byle pretekstem. Przyjaciół, którzy chcą dla mnie jak najlepiej i potrafią odejść, mając na uwadze moje szczęście. Przyjaciół, którzy, choć nie pasują do wyidealizowanego przeze mnie w dzieciństwie obrazu przyjaźni, naprawdę istnieją. I chyba to jest najważniejsze.

Ludzie, których do tej pory nazywałam przyjaciółmi, zniknęli z mojego życia. Z różnych powodów. Czasami z pewnych relacji wyrastamy. Póki byli, byli moimi przyjaciółmi. Mimo że teraz nie mamy ze sobą kontaktu, a przy przypadkowych spotkaniach okazuje się, że nie mamy o czym ze sobą rozmawiać.

„Cieszę się, że jesteś” – napisałam do obojga. Mogłabym jeszcze dodać: „Zostań. Nawet gdy znowu się wścieknę, obrażę, trzasnę drzwiami, zarzucę ci, że mnie nie rozumiesz. Kiedyś na pewno zrozumiem, że nie warto szukać nigdzie indziej tego, co ma się tuż pod nosem, nawet jeśli kilkaset kilometrów od miejsca, w którym jestem.”

***

Lubicie Anię z Zielonego Wzgórza?
Czy uważacie, że udany związek może zrodzić się jedynie z przyjaźni? A co, jeśli tylko jedna ze stron chce czegoś więcej? Czy przyznając się do tego ryzykuje utratę przyjaciela?
Kto w waszych przyjaźniach gra tę parszywą rolę osoby, która często ma humorki? Jak to znieść? Czy nie jest tak, że wobec przyjaciół nie boimy się odkryć swojego drugiego oblicza – tego, z którego nie jesteśmy zbyt dumni?
I w końcu, czy zawsze dostrzegamy i potrafimy docenić fakt, że ktoś przy nas jest?
Są tu jacyś wzorowi przyjaciele, albo potencjalni kandydaci na przyjaciela?

(Kliknij tu i przeczytaj, skąd wziął się u mnie pomysł na projekt Hello my friend)

2 komentarze:

  1. Uwielbiam Anię z Zielonego Wzgórza! Dzięki tej książce w 4 klasie podstawówki pokochałam czytanie:)). Dobrze wiedzieć, że są osoby, które mają w życiu do czynienia z przykładem książkowej przyjaźni. Ja zawsze powtarzałam, że liczy się jakoś a nie ilość. Lepiej mieć jednego, czy dwóch przyjaciół, niż całą zgraję pseudoprzyjaciół. I cóż, z własnego doświadczenia wiem, że związek (nawet dobry związek) może powstać z przyjaźni. Ciężko jednak jest kiedy tylko jedna strona coś czuje, musi to ukrywać a kiedy wyznaje prawdę musi wybierać, czy uciekać gdzie pieprz rośnie (bo druga strona nas nie chce) lub wrócić do przyjaźni i zapomnieć o istnieniu uczuć wyższych. A jeszcze gorzej jest (z moich osobistych doświadczeń, które miały miejsce kilka dni temu, kilka tygodni temu...w sumie to dalej świeże) kiedy obydwóm stronom zależy na sobie, czują, że to coś więcej niż przyjaźń...ale jedno ucieka przed tym, wmawia, że od początku mówiło :"Jesteś tylko koleżanką". Cios w serce. A człowiek boi się tracić najlepszego przyjaciela, potrafi nawet upokorzyć się (szczególnie jak druga osoba wcale a wcale nie zabiega o to, aby być dalej Twoim przyjacielem), mówiąc: "Cokolwiek się nie stanie i tak jesteś moim przyjacielem". Trochę chaotycznie. Wybaczcie mi, bo dość emocjonalnie mnie to dotyka.

    OdpowiedzUsuń
  2. Krufka/Madianne11 grudnia 2013 14:01

    Ładnie o mnie napisałaś, dziękuję :*

    OdpowiedzUsuń