czwartek, 24 lipca 2014

Za duży biust?


Cześć wszystkim! Trochę mnie tu nie było i ogólnie od paru miesięcy wpisy pojawiają się dość sporadycznie, a wszystko to dlatego, że staram się czerpać ile się da z wakacji. Mimo wahającej się pogody szukam sobie różnych zajęć.

Pamiętam oczywiście, by napisać kontynuację o podrywie z samochodu, ale póki co jeszcze chwilę ten temat musi poczekać. Dzisiaj napiszę o czymś według mnie ważniejszym.

Odkąd pamiętam, narzekałam na rozmiar swoich piersi. Wiele kobiet raczej chciałaby mieć większe, podczas gdy ja jestem w tej drugiej grupie. Zostałam hojnie obdarzona przez naturę i jednak nie miałabym nic przeciwko, gdybym ten biust miała mniejszy.

Nieczęsto poruszam ten temat, ale ilekroć decyduję się powiedzieć o tym komuś, widzę zdziwienie – jak ja mogę narzekać, podczas gdy osoba, która to słyszy jest „płaska jak deska” i z chęcią by się ze mną zamieniła. To działa na podobnej zasadzie, jak z grubymi i chudymi. Kiedy powiesz chudej osobie, że jest gruba, albo że ma małe cycki – jest to zawsze uznawane za obrazę, ale jeśli powiesz kobiecie, że jest chuda jak szkielet to przecież komplement tak samo jak wtedy, kiedy mówisz takiej z biustem większym niż przeciętnie, że ma duże cycki.

Każda posiadaczka większej miseczki wie, że wcale nie jest tak kolorowo, jakby się innym mogło wydawać.

Na dzień dzisiejszy jednym z największych minusów posiadania dużych piersi jest dla mnie… eksponowanie dekoltu. To trochę tak, że jeśli kobieta o małym biuście włoży bluzkę z dużym dekoltem, nie robi to takiej sensacji jak ubranie tej samej bluzki przez kobietę biuściastą. Ta pierwsza wygląda ok, a czasem nieraz zjawiskowo, podczas gdy ta druga wyzywająco i często niesłusznie jest uznawana za wulgarną.
Druga rzecz, to brak możliwości ubrania niektórych fasonów. Dotychczas nie mogłam sobie pozwolić na sukienki i bluzki bez pleców, chociaż szalenie mi się takowe podobają – dlatego, że nie mogę nie nosić stanika.
Owszem, są specjalne staniki z obniżonym zapięciem, ale są cholernie trudno dostępne, nie mówiąc już o tym, że niewiele jest sklepów zaopatrzonych w niestandardowe rozmiary i taka bielizna zazwyczaj jest droga.

Biust duży to biust ciężki, a więc jeśli puszczać go luzem, to tylko sporadycznie. Z czasem będzie on coraz niżej i jedyne, co można zrobić, to ujędrnić go różnymi ćwiczeniami i kremami (a właśnie, poleci ktoś jakiś dobry krem?).

Syndrom niesfornych cycków, problemy ze stanikiem, problemy z ubraniami, większe ryzyko choroby… Jeśli ktoś jeszcze nie dowierza, że posiadanie większych piersi może być problematyczne, polecam obejrzeć komiksy z motywem przewodnim „Busty Girl Problems”

Jednak znalazłam sposób dla tych z was, które niejednokrotnie zrezygnowały z zakupu prześlicznej sukienki, albo niemniej ładnej bluzki tylko dlatego, że pasuje je nosić bez biustonosza.

Pierwszym dość oczywistym sposobem jest bardotka z silikonowym zapięciem, dzięki której można sobie pozwolić na noszenie letnich bluzek z cienkimi ramiączkami.

Czasem jednak ten fason stanika kompletnie rujnuje wygląd kreacji, bo tu odstaje, tu znowu się nie mieści i robi wrażenie, jakby się miało napompowany biust (mowa o bluzkach obcisłych z mało elastycznego materiału). Ostatnio podczas wizyty w lumpeksie trafiłam na cudowną sukienkę w kolorze lawendy. Urzekł mnie jej niespotykany kolor, a także fason. Zmierzyłam ją i było tak, jak się spodziewałam – wszędzie leżała bardzo dobrze, jednak nie na biuście, bo nie było szans, bym nosiła ją bez biustonosza, a bardotka niestety wystawała w kilku miejscach.

Nie mogłam się powstrzymać – kupiłam ją.
Na początku miałam zamiar dobrać do niej jakiś biustonosz, jednak z każdym, który mierzyłam był ten sam kłopot. W końcu zawzięłam się, zakasałam kiecę i poleciałam do krawcowej. Miałam już wizję.

Jako że mam jedną bluzkę z doszytym od wewnątrz stanikiem na gumkę, postanowiłam wykorzystać ten wynalazek w swojej nowej sukience. Poprosiłam krawcową i ta podjęła się tego zadania, a ja zaryzykowałam oddając w jej ręce swój cenny łup.


Kilka dni później odebrałam go i... byłam zachwycona! Efekt był taki, o jaki mi chodziło. Pomysł na doszycie biustonosza okazał się być genialny i dlatego postanowiłam tutaj o tym napisać. Zapewne nie jest to super odkrywcze, jednak mogłabym się założyć, że jeśli to czytasz i tak samo jak ja, masz czym oddychać, to dobrze znasz to uczucie, kiedy idziesz na zakupy poprawić sobie nastrój, a wracasz z galerii handlowej z jeszcze gorszym humorem tylko dlatego, że musiałaś odłożyć na miejsce parę niedrogich bluzek, które tak bardzo ci się podobały.

Zdaję sobie sprawę, że nie każdego stać, by przerabiać w ten sposób każdy zakupiony ciuch u krawcowej – wszak może się okazać, że cena bluzki wzrasta wtedy dwukrotnie – ale jest to sposób idealny raz na jakiś czas, kiedy np. wybierasz się na wesele, albo tak jak ja – jesteś zdesperowana, by móc nosić tę konkretną kieckę.
Zawsze można zainwestować w maszynę do szycia, nauczyć się na niej szyć i przerabiać swoje ubrania samodzielnie ;-).


Ta notka powstała w dużej mierze dlatego, że jestem podekscytowana historią tej sukienki i chciałam się zwyczajnie pochwalić, a przy okazji pokazać, że to, że w sklepach nie da się kupić tego typu ciuchów pasujących na większe piersi nie oznacza jeszcze, że jesteśmy skazane na chodzenie w workach na ziemniaki i zakrywania tego, co przecież powinno być naszym atutem. Nie dajmy się, wszystkie bez względu na rozmiar biustu mamy prawo nosić to, co nam się podoba. Nie pozwólmy sobie wmówić, że jest coś takiego jak „za duży biust do tej sukienki”.

Może wcześniej myślałaś o przerobieniu w ten sposób swojego ciucha, ale nie byłaś pewna, czy ktokolwiek jest w stanie podołać temu wyzwaniu? Teraz masz potwierdzenie, że się da.
Gdyby ktoś z Krakowa chciał namiary na krawcową, która poprawiała moją sukienkę, chętnie podam.

Daj znać co sądzisz. Może masz podobne problemy jak ja i jakieś inne rozwiązania? Kremy, ćwiczenia na jędrne piersi, patenty z ubraniami?
A może jesteś w tej drugiej grupie dziewczyn – o małych piersiach i właśnie zdałaś sobie sprawę, że to wcale nie takie złe jak myślałaś?

czwartek, 17 lipca 2014

Jak śmiesz oskarżać swoich rodziców!


Czyli o tym, jak nasze społeczeństwo kuleje i jak długo jeszcze to potrwa...

Słyszeliście o Adamie? Nie chcę tutaj streszczać jego przypadku, bo każdy odbierze tę historię inaczej. Głównie dlatego, że facet ewidentnie nie urodził się z talentem do wzbudzania współczucia. Przeciętny odbiorca nie widzi tu żadnego dramatu, bo musiałby się odrobinę wysilić i aż dziw, że telewizja zdecydowała się nagłośnić tę sprawę.

Według wielu ludzi ten człowiek to niewdzięcznik, darmozjad, leń, w dodatku rozpieszczony. Według mnie jest to pokrzywdzony gość, który po prostu nie potrafi sprzedać swojej historii. Ja odebrałam to tak: dorastał w domu wychowywany przez totalnie nieczułych rodziców, którzy takie rzeczy jak dobry samochód, telewizory i inne pierdoły przedkładali nad zdrowie swoje i własnych dzieci. Gdyby tego było mało, nie dostał od nich ciepła i miłości, które powinno dostawać każde dziecko. Wielce prawdopodobne, że rodzice znęcali się nad nim nie tylko psychicznie, ale także fizycznie, ale kto by tam zwracał uwagę na takie nieistotne szczegóły, skoro w jego wypowiedziach przeważają wzmianki dotyczące kwestii finansowych. Dziś jest schorowanym 30-latkiem, który włożył wszelki wysiłek we własne wykształcenie, ale żywi do rodziców urazę za to, że odebrali mu dzieciństwo. Jedyne, co może im zawdzięczać to, że pomagali mu podczas studiów. Jeśli chodzi o resztę – według mnie rodzice zawiedli na całej linii.

Dzisiaj ich syn ośmielił się wytoczyć im sprawę w sądzie i żądać odszkodowania w wysokości 200 tys. zł. Jeśli interesują was szczegóły, przeczytajcie.

Niestety nie każdy postrzega ten przypadek tak jak go widzę ja. Ludzie mają teraz ciekawe zajęcie – obrzucają go obelgami.

W Polsce jest to pierwszy taki przypadek, kiedy dziecko decyduje się dochodzić odszkodowania od rodziców za zniszczenie mu życia. Nareszcie.

Bo zarówno w Polsce, jak i na całym świecie są dużo bardziej pokrzywdzeni przez rodziców ludzie i oni nigdy nigdzie tego nie zgłoszą – przecież to niemoralne oskarżać publicznie własnych rodziców, nie mówiąc już o tym, że to bardzo wstydliwy temat. Ludzie ci mogliby urządzić swoim starym piekło, ale zazwyczaj nie potrafią wyjść z roli ofiary. Niestety, ciemnej masie nie mieści się w głowie, jak można pozwać własnych rodziców do sądu, ale nikt nie zada sobie pytania – jak można znęcać się fizycznie, czy psychicznie na własnym dziecku? Na DZIECKU – które przecież jest bezbronne i chłonie wszystko, co mówią i robią dorośli.

Czytając moje słowa można odnieść wrażenie, jakbym sama sobie przeczyła, bo przecież kiedyś już wam ogłosiłam, że dzieci nie lubię, drażnią mnie one i czasem sama mam ochotę podłożyć im nogę. Jednak wobec tego faktu nie zamierzam dzieci mieć. Oddzielam te dwie sprawy. Osobiście mogę sobie nie lubić kogo chcę, ale nigdy nie będę przyklaskiwać komuś, kto wyrządza krzywdę drugiej osobie.

Martwi mnie, że tak wielu ludzi nie kryje się z poglądem, że „Adam powinien zjeść snickersa”. Niepokoi mnie, że według niektórych facet powinien siedzieć cicho, bo przecież inni mają gorzej. Ludzie nie wstydzą się na forum publicznym przyznać do tego, że nie robi na nich wrażenia, że matka lała po twarzy swoje własne dziecko szmatą do podłogi. A że się nie wstydzą, to ja nie zasłaniam ich nazwisk powyżej. Żałuję, że nikt na szerszą skalę nie przeprowadza ewidencji idiotów. Żyłoby mi się łatwiej, gdybym mogła ich unikać. 
Jestem oburzona faktem, że panuje społeczne przyzwolenie na przemoc wobec dziecka. I nie mówię tutaj o „klapsie na opamiętanie”, ale o biciu z prawdziwego zdarzenia.

Nie mnie osądzać, czy Adam powinien iść z tym do sądu, czy nie. Nikt nie wie, jak było naprawdę, jednak nie wydaje mi się, by ktokolwiek zdrowy zmyślał takie rzeczy, jakie zostały opisane w artykule. A jeśli człowiek ten nie jest zdrowy psychicznie, to powstaje pytanie – dlaczego? To chyba oczywiste, że z dobrych domów raczej nie wychodzą osoby chore umysłowo.

Mam nadzieję, że w przyszłości coraz częściej ludzie z patologicznych rodzin będą zgłaszać takie sprawy i żądać zadośćuczynienia. Krew mnie zalewa, jak widzę, że stare pryki, których dzieci już prawdopodobnie dostały od nich wzorowe wychowanie, teraz szerzą tak skrajne poglądy wobec tego, który odważył się coś z tym fantem zrobić. Chciałabym, by moje pokolenie było tym, które nie będzie stosowało ich świetnych metod wychowawczych. Chciałabym, by ci, którzy się do tego posunęli, pożałowali swoich czynów. Żeby rodzice zdawali sobie sprawę, że bijąc, plując, poniżając mogą wychować potwora, który prędzej czy później może postanowić zemścić się na nich. Niech cała Polska będzie świadkiem, jak tatuś molestujący córkę, albo mamusia, która biła swojego syna „na kwaśne jabłko” idzie do więzienia albo sprzedaje drugi dom, żeby móc to swojemu dziecku w jakikolwiek sposób zrekompensować. Może wtedy zobaczymy czarno na białym, kto tu jest przestępcą, a kto ofiarą.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Moja nożycoręka, czyli Zelmer 496.1

Poniższy tekst nie jest sponsorowany.

Jest lato i wszyscy mamy nadzieję, że wreszcie przestanie być to lato tylko na kalendarzu. Ale póki pogoda nie może się zdecydować czy chce nas rozpalać czy nie, trzeba sobie dogadzać na wszelkie możliwe sposoby. Jak wiadomo jedną z największych przyjemności jest jedzenie. O tej porze roku najlepsze są koktajle, lekkie zupy, warzywne sosy i lody. I dlatego postanowiłam w końcu napisać o moim kulinarnym wibratorze. Blender Zelmer 491.6 towarzyszy mi od września zeszłego roku.

Na początku potrzebowałam po prostu blendera. Urządzenia, które będzie miksować warzywa, bo bardzo lubię wszelkie sosy i zupy krem. Kupiłam sobie blender za 25zł w Auchan. Biały, niestety nie pamiętam z jakiej firmy, bo gdybym pamiętała, to bym was ostrzegła. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że plastikowa końcówka to w przypadku blendera nienajlepszy pomysł. Użyłam go raptem dwa razy, a za drugim razem zaczął topić mi się w dłoni. To był ten moment, w którym – nie pierwszy raz zresztą – dotarło do mnie, że co tanie, to drogie.

Niedługo potem miałam już nowy.


ZELMER 491.6 W AKCJI
Ma 15 prędkości, zazwyczaj radzi sobie już na 7. Bardzo dobrze rozdrabnia orzechy i przypuszczam, że na turbo prędkości (którą także posiada) można byłoby nim ukruszyć lód. Moc 700W. Blendery mają to do siebie, że nie powinno się ich przemęczać, czasem trzeba dać im odetchnąć, żeby się nie przegrzały. Ja swojego nigdy nie oszczędzam (najpierw pieszczę go prądem, a potem torturuję z uśmiechem psychopatki) i dotąd nigdy mnie nie zawiódł. Znosi wszystko ze stoickim spokojem (czyt. nie hałasuje), a szkoda, bo w sumie fajnie byłoby się zemścić na nieustannie wiercących w ścianie sąsiadach.

Niebawem dorzucę tu parę naszych wspólnych zdjęć w akcji :). Do niedawna miałam nawet filmik, ale z powodu kupna nowego laptopa przepadł :(.

DESIGN
Gdy za pierwszym razem na niego spojrzałam czułam, że między nami zaiskrzy. Plastikowa rączka bardzo dobrze leży w dłoni, a metalowa końcówka miksująca to mistrzostwo. Blender jest w kolorze czarno-srebrnym, czyli klasycznie i bez udziwnień, ale nie wygląda jak szajs, który bez wątpienia można znaleźć na tej samej półce cenowej. Wręcz przeciwnie – prezentuje się bardzo elegancko. Ze względu na jego proste kształty łatwo się go myje i zajmuje to dosłownie kilka sekund.

CENA
Kupiłam go w sklepie internetowym za niecałe 100zł. To chyba główny powód, dla którego postanowiłam zareklamować tutaj to cacko. Według mnie jest to przyrząd, który powinien mieć w kuchni każdy, kto lubi w niej urzędować i wiem po sobie, jak łatwo nadziać się na badziewne blendery w niskiej cenie. W przypadku Zelmera 491.6 jest bardzo rozsądna, stwierdziłam więc, że chamsko byłoby go nie polecić. Podobnych mu pod względem funkcjonalności jest zapewne bez liku, ale cenowo jest on po prostu bezkonkurencyjny.


Blender występuje w zestawie z plastikowym kubkiem-miarką o pojemności 1,2l z pokrywką. Zdaje się, że w podobnej cenie można kupić biały. Gdybym niecały rok temu miała taką zajawkę na sprzęt w białym kolorze, dziś zapewne wybrałabym biały blender. Chociaż właściwie czarny pasuje mi nie dość, że do lodówki, to jeszcze do charakteru.

sobota, 28 czerwca 2014

Mity na temat studiów

 

Wiodącym tematem ostatnich paru dni jest wybór studiów. Wpis u Jana (StayFly), który rzekomo ma przyszłych studentów uświadomić, by nie zaczynali na ślepo studiów tam, gdzie ich znajomi, w dodatku na najbardziej przyszłościowych kierunkach na uczelniach, które narzucają im ich rodzice – natchnął mnie do napisania, jak ja to widzę.

Wszyscy wkoło twierdzą, że nie powinieneś sugerować się tym, co podpowiadają rankingi, tylko iść za głosem serca, by później móc zarabiać na robieniu tego, co kochasz. Zastanawiam się, gdzie się podziali ci wszyscy ludzie, którzy z roku na rok coraz bardziej narzekają na swoją specjalność, kierunek, uczelnię, aż w końcu na cały system edukacji. Gdzie jesteście, moi znajomi z uczelni, którzy wiecznie nie macie zapału do nauki, podczas sesji macie ochotę szarpnąć się na własne życie i nie robicie tego często tylko dlatego, że znajdujecie wsparcie wśród sobie podobnych, którym te uczucia też nie są obce i, którzy tak samo lubią chlać wódkę? Przecież to oni stanowią większość – tę, która dokonała złego wyboru i zwyczajnie nie ma motywacji. Kim są więc ludzie, którzy jak mantrę powtarzają „rób w życiu to, co kochasz bo wówczas nigdy nie będziesz pracować”.

(A skoro o braku motywacji mowa, to wszystkim, którzy są zagubieni albo chwilowo zbyt rozkojarzeni polecam ten filmik: klik!. Gość zawstydza i na mnie to działa!)

Uważam, że najlepszy sposób, by spartolić sobie życie, to sugerować się radami innych ludzi – niezależnie od tego, czy jest to koleżanka z liceum, nieomylni nauczyciele, mądry tatuś, doświadczeni przez życie babcia i dziadek, czy super spełnieni blogerzy. Która z tych osób równie chętnie zaręczy, że na wszelki wypadek przeżyje twoje tragiczne życie za ciebie? Jest tyle zmarnowanych szans, ile ludzi, którzy podążają za tymi radami.

Ile to razy okazuje się, że wybierając się na kierunek, który wybrałeś tylko ze względu na perspektywy zrobiłeś najlepiej jak mogłeś? Bo w trakcie zaczęły ciekawić cię przedmioty, odkryłeś w sobie chęć zgłębiania tej dziedziny i przy okazji stwierdziłeś, że to wszystko przełoży się na zarobki?

Ile to razy okazuje się, że kierunek studiów, który był zgodny z twoimi zainteresowaniami okazał się kompletną klapą, bo słabi wykładowcy, marna uczelnia? Ile razy dzieje się tak, że lubimy coś robić, dopóki nie staje się to naszym obowiązkiem? I czytanie książek na polonistyce niepostrzeżenie zaczyna przyprawiać cię o coraz większe mdłości, zaczynasz odkrywać że tak naprawdę to, że nie jesteś umysłem ścisłym jeszcze nie oznacza, że jesteś humanistą?

Nie ma reguły. Nie ma jednej drogi. Wydawałoby się, że najlepszym wyborem są studia, na których będziesz w stanie podołać i przy okazji nie zanudzisz się na śmierć, ale tak naprawdę to kolejna tzw. „dobra rada”. Idź tam, gdzie czujesz, że powinieneś (z sobie tylko znanych pobudek), a jeśli w praniu okaże się, że to jednak nie to – szukaj dalej. Jeśli jednak z jakichś powodów nie możesz zostać wiecznym studentem-poszukiwaczem swojego powołania, to może powinieneś dokończyć to, co zacząłeś. Możliwe nawet, że studia wcale nie są ci potrzebne, bo wystarczy po prostu wziąć się do roboty. Rób swoje, działaj, a może w przyszłości ci się to zwróci.

Swoją drogą, jakoś ciężko mi sobie wyobrazić informatyka zarabiającego kokosy i jednocześnie lamentującego, jakie jego życie jest ciężkie. A gdy w międzyczasie, po latach nagle dotrze do ciebie, co naprawdę chcesz robić w życiu, to mając kokosy przynajmniej będziesz mógł sobie pozwolić na krok w tył i na zmianę branży.

środa, 25 czerwca 2014

Krótki test: czy jesteś materialistką?


Mój wpis o materialistkach nie ma tu nic do rzeczy tak samo, jak Lamborghini do tego, że te dziewczyny wsiadły do samochodu z gościem, który nawet nie ma dobrej gadki.

Zdaję sobie sprawę, że autorzy pomysłu musieli poświęcić prawdopodobnie trzy dni, żeby znaleźć kilka podnieconych fanek i nakręcić ten filmik. Pragnę wierzyć, że tobie nie ugięłyby się kolana nad jego tapicerką. Niemniej jednak, jesteś pewna, że nie podeszłabyś i nie zaczęła dopytywać, o co chodzi? I jeśli nie jesteś pewna, to ile razy wykazałaś takie zainteresowanie, gdy trąbili na ciebie lanserzy siedzący w pordzewiałym Cinquecento?


Pytanie brzmi:

survey software


Moja odpowiedź pojawi się niebawem.

wtorek, 24 czerwca 2014

Operacje plastyczne – jesteś za czy przeciw?

Dlaczego wciąż jesteś przeciwko?

1. Chodzące powody, dla których uważasz, że operacje plastyczne to zło:


Idealna, wymuskana antyreklama. Prawda jest jednak taka, że to nie kwestia samej operacji plastycznej, a „kanonów piękna”, jakie obowiązują w pewnych kręgach. Niektórzy lubią taki typ urody, ale niestety dla większości ma to niewiele wspólnego z estetyką, żeby nie powiedzieć, że jest to szpetne.
Jednak każdy ma prawo wyglądać tak, jak chce.

Dla przykładu wrzucę tutaj kilka zdjęć osób, które także przeszły operację plastyczną albo zabieg estetyczny w wyglądają po prostu dobrze. 



One niestety nie mogą posłużyć za reklamę operacji plastycznych z prostego powodu – efekty ich zabiegów są ledwo widoczne. Służą poprawieniu danej części ciała, a nie jej „zrobieniu”, a nawet jeśli służą zrobieniu, to efekt końcowy nie kole w oczy.

2. Bo to pójście na łatwiznę – do wszystkich, którzy podają to jako argument przeciw mam krótkie zadanie: wyobraź sobie, że jesteś gruba. Nie widać ci łokci, wstydzisz się swojego ciała, a spojrzenie w lustro może zepsuć ci nawet najlepszy humor. Próbowałaś już miliona diet, do ćwiczeń nie możesz się zmobilizować. I nagle z odsieczą przychodzi do ciebie dobra wróżka, która obiecuje, że za dotknięciem różdżki odejmie ci kilogramów, sprawi, że będziesz się sobie podobać i przy okazji zapewni cię, że inni zapomną o twojej otyłości tak, byś następnego dnia nie wyszła na idiotkę tłumacząc znajomym, że to dzięki magii udało ci się schudnąć. Czy byłabyś na tyle honorowa, by powiedzieć jej „przestań mnie szykanować stara wariatko, poradzę sobie sama”?

Ja bym skorzystała. I tak właśnie jest w przypadku zabiegów plastycznych. To szansa dla wszystkich zakompleksionych kobiet. Oczywiście, że część rzeczy można po prostu postarać się w sobie polubić, ale są też takie, z którymi zawsze będziemy miały problem. Poza tym nie każdy jest na tyle silny psychicznie, by spojrzeć na siebie bardziej przychylnym okiem. To właśnie dla takich osób są operacje. Dla każdej z nas.
Nie uważam, że do wszystkiego trzeba dochodzić ciężką pracą. Jeśli jest możliwość iść na skróty i uzyskać ten sam efekt – chrzanić satysfakcję. Jest wiele innych dziedzin, w których musimy nad sobą pracować, a wygląd to coś zbyt powierzchownego i przemijającego, by na przekór wszystkiemu wkładać weń wysiłek.

3. Bo „ja bym nigdy nie dał się pokroić”. Dla niektórych świat kończy się dokładnie tam, gdzie ich czubek nosa. Co z tego, że przypomina kartofel? Będą z tym żyć tylko dlatego, że boją się pójść pod nóż. I dobrze. W tym jeszcze nie ma nic złego. Gorzej, że powody, dla których oni by się na taki zabieg nie zdecydowali mają być tymi samymi, dla których inni też nie powinni. I każdy, kto zaryzykował stratę nosa zasługuje na wytykanie palcami.

4. Bo sztuczne cycki są sztuczne. Sztuczne usta też są sztuczne. To promowanie wulgarnego wyglądu, nagości, wzbudzanie kompleksów, zamiast pokazywania, że można sobie z nimi radzić bez udziału skalpela. To prawda, ale niestety żyjemy w świecie, gdzie nikt nie ma obowiązku dbać o twoje dobre samopoczucie i wysoką samoocenę. To ty sam musisz się o to postarać. I to tylko twoja sprawa, w jaki sposób to osiągniesz – możesz wytykać palcami osoby z pełnymi ustami, każdej z nich zarzucając, że są zrobione, możesz też filtrować zdjęcia w internecie tak, by widzieć tylko osoby z małymi ustami i piersiami, albo możesz sama kupić sobie takie, które bardziej ci się podobają.

5. Bo to się podoba tylko robotnikom i młodym onanistom – tego argumentu nie rozumiem. Nie mogę tego skomentować inaczej, niż: a małe piersi podobają się wielbicielom chłopięcej urody, ewentualnie facetom o gejowskich zapędach. 
Wszystko komuś się podoba. I co w związku z tym?

6 Bo to ingerencja w naturę – no proszę! Gdyby człowiek nie dążył do ulepszania natury, do dziś żylibyśmy w jaskiniach i polowali na mamuty. Ba, nie mogłabyś codziennie wklepywać w policzki tego ochronnego kremu, ani farbować włosów co dwa miesiące. Oczywiście, że naturalny wygląd zawsze spoko, pod warunkiem oczywiście że jesteś atrakcyjny, bo jeśli nie, to... martw się. I odstaw te eyelinery, bo to przecież ingerencja w naturę.

7. Bo tak – no właśnie. Nie pomyślałeś przypadkiem, że może tak właśnie brzmi twój koronny argument? Tak naprawdę nie masz zbyt dobrych powodów, by być przeciwko operacjom plastycznym. Opowiadając się „za” nie deklarujesz, że sam się takowej poddasz. Jednak nigdy nie mów nigdy. Może się zdarzyć, że ktoś obleje cię kwasem siarkowym, albo podpali ci chatę i poparzenia pokryją większość twojego ciała. Nie, nie grożę ci. Nie, nie życzę ci tego.

Sama prawdopodobnie kiedyś także skorzystam z postępów medycyny estetycznej. Póki co nie widzę potrzeby, ale to kwestia czasu. Według mnie zestarzenie się z klasą oznacza raczej zachowanie młodego ducha i świeżego spojrzenia na świat, a nie rozkładanie się za życia. Jestem kobietą i nic, co kobiece nie jest mi obce.

środa, 18 czerwca 2014

King. Król. King Krule


Pamiętacie, jak przedstawiałam wam MØ? Swoją drogą, jeśli ją polubiliście, to już niebawem będzie okazja, by zobaczyć ją na żywo – na Openerze.

Ale ja nie o tym. Biedna MØ, bez skrupułów określiłam ją przymiotnikiem „brzydka”. I, żeby nie było – doskonale wiem, że każdy jest na swój sposób piękny, co nie zmienia faktu, że sposób, w jaki ona wygląda do mnie osobiście nie przemawia. Czemu znów wałkuję ten temat?

Znowu jestem w rozsypce, bo okazuje się, że bycie brzydkim jednak nie może całkiem przekreślić w moich oczach człowieka. A o ile świat byłby wtedy prostszy? Kolejny raz nie mogę odmówić talentu i uroku pewnemu osobnikowi, który…


…wygląda jak kiblujący gimnazjalista, nerd, swag, bezdomny, chucherko w jednym i w dodatku jest… rudy. A na domiar złego, to wszystko przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, kiedy zacznie pisać teksty, śpiewać i grać.

Stwierdziłam, że muszę się nim z wami podzielić. Melancholijne dźwięki, eksperymenty instrumentalne, nieokiełznany szczeniacki wokal, który sprawia wrażenie, jakby Archy wciąż jeszcze walczył z mutacją. To wszystko tworzy całokształt, który jest zjawiskiem. A skoro mamy do czynienia ze zjawiskiem, to jak mogłabym zachować je dla siebie?

King Krule, dawniej Zoo Kid. Nieoswojony rudy zwierz, który serwuje emocje. Jego śpiew rozrywa serce.

czwartek, 12 czerwca 2014

Niezrozumiała moda na ciuchy oversize


Kiedy kobieta zakłada ciuchy oversize?

a) Jest bardzo chuda i niektóre za duże ciuchy całkiem fajnie na niej wyglądają. Czasem jednak zdarza się, że wiszą na niej jak na wieszaku;

b) Kiedy ma gdzieniegdzie trochę więcej ciałka i chciałaby je zakryć. Wówczas opcja oversize jest ok, bo nie uwydatnia tego, czego nie powinna, ale z drugiej strony także zasłania atuty, co już nie jest ok;

c) Albo, kiedy ma ładne kobiece kształty i ciuchy w rozmiarze na metce XS a w rzeczywistości L jedynie optycznie ją powiększają i zakrywają partie ciała, które powinny być wręcz eksponowane;

d) Kiedy nie ma wyboru, bo…

...projektanci wszystkich najbardziej znanych sieci odzieżowych zapomnieli już, jak wygląda kobieta i zdecydowanie łatwiej im zamiast materiałów pokupować worki w różnych rozmiarach i powycinać w nich dziury na szyję i na kończyny, niż porządnie zabrać się za uszycie czegoś, co będzie dopasowane do sylwetki w konkretnym rozmiarze.
W efekcie zamiast mówić o ubraniu, że „leży”, „nie leży”, albo „lepiej leży” dziś prędzej wypada mówić „wisi”, „bardziej wisi” i „mniej wisi”.
Przeszłam wszystkie interesujące mnie sklepy w Bonarce, w Galerii Kazimierz i w Outlet Factory, i nie znalazłam ani jednej bluzki, która byłaby dopasowana do mojej figury. Nie luźna, a opinająca mój brzuch, piersi i ramiona.

Gdzie ma się ubierać przedstawicielka płci pięknej, której znudziło się wyglądanie jak SWAG i ma ochotę podkreślić swoje kobiece walory? Jutro idę na zakupy, bo pasowałoby mi kupić sobie jakąś bluzkę, która nie wygląda, jakbym chciała ukryć ciążę. Gdzie radzicie mi się udać? Do sex-shopu czy Smyka?