wtorek, 1 października 2013

Grecja, Corfu, ostatnie dwa dni

Pomimo trudności udało nam się dotrzeć ponownie do Corfu Town. Tym razem chciałam się nacieszyć tym miejscem do granic możliwości, toteż dokonałam cudownego odkrycia! Okazało się, że z Messonghi można dotrzeć tam nie tylko łodzią, ale także autobusem. Co prawda Green Busy jeżdżą jak chcą, więc nasz spóźnił się pół godziny, ale ostatecznie to właśnie dzięki busom spędziliśmy trochę więcej czasu w stolicy. Łódka, którą płynęliśmy ostatnim razem, zawsze wypływa o 17, jest się na miejscu półtorej godziny później i ma się raptem trzy godziny na... wszystko. Dlatego busy są zdecydowanie lepszą opcją - mimo niedziałającej klimy i oczywiście niezbyt miłego kierowcy i sprzedawcy biletów.
Co tu dużo mówić - błądzenie po uliczkach, chłonięcie klimatu miasteczka, pogoń za pamiątkami i chłodzenie się piwem co parę kroków to coś, czego nie zapomnę do końca życia.

moi nowi bogowie
Jedno piwko piliśmy w uroczej knajpce na murku (widać go na zdjęciu poniżej), gdy nagle podeszła do mnie kelnerka i powiedziała, że noszę na sobie ładny zapach. Spytała co to za perfumy.

- This is not my perfume. This is the fragrance of my sweat, bitch.*

Zostawiłam napiwek godny prawdziwego Polaka i poszłam dalej uprawiać spacering, pamiątking i pijing.


W międzyczasie wybraliśmy się do jednej z licznych restauracji, na której nazwę nawet nie zwróciłam uwagi. Najważniejsze, że podawali tam typowo greckie jedzenie. Zamówiliśmy więc gyrosa. Na krześle powiesiłam siateczki z pamiątkami i w najlepsze zabrałam się do jedzenia. Co prawda, gyros nie był niedobry, ale tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że nie lubię mięsa wieprzowego i nie byłam w stanie zjeść nawet połowy porcji... Posiedzieliśmy jeszcze chwilę pijąc pyszne greckie piwo i wlepiając się w pieska pozostawionego przez właścicielkę i przywiązanego do sklepowych drzwi, który zaczepiał wszystkich, którzy obok niego przechodzili. Zapłaciliśmy i ruszyliśmy dalej...

- Madam! - słyszę za swoimi plecami. - Your souvenirs!
- Oh, thank you very much... - powiedziałam, poraz kolejny utwierdzając się w przekonaniu o swoim roztrzepaniu.
- No problem, be careful and have a romantic evening. - powiedział kelner nie-Grek.


I jego życzenia się spełniły. Wieczór był naprawdę cudny.
Uświadomiłam sobie także, że w mojej miłości do dużych miast wcale nie chodzi o wielkomiejskość. Corfu bowiem jest niewielkim miastem, a doznałam tam czegoś, co uwielbiam, i czego np. nie ma prawie w ogóle w Krakowie - wielokulturowości. Owszem, są turyści, ale jacyś tacy... mało barwni. W większości to niczym nie różniący się w wyglądzie Japończycy. Tymczasem Corfu jest naprawdę różnorodne, bo przyciąga ludzi naprawdę ze wszystkich stron świata, jedynych w swoim rodzaju. Świetnie było móc siedzieć sobie na jednej z głównych ulic, popijać piwko (na zmianę z niegazowaną wodą, którą w ładnym pojemniczku dostawał każdy gość) i obserwować przechodniów - każdy czymś się wyróżniał, każdy miał w sobie jakąś egzotyczność. "Nie do opowiedzenia - do zobaczenia". I właśnie w takim miejscu chciałabym mieszkać. Nie mówię, że ma to być miasteczko na greckiej wyspie, ale miasto, w którym będę mieszkać musi spełnić cztery podstawowe warunki:
1. musi mieć dostęp do CZYSTEGO morza,
2. musi mieć wąskie uliczki, po których chodzenie grozi zgubieniem się,
3. musi być wielokulturowe - melting pot z prawdziwego zdarzenia,
4. musi mieć nowoczesne akcenty w architekturze.
No i niepowtarzalny klimat. Jeśli chodzi o czwarty punkt, Corfu Town trochę kuleje. Jest stare i nie uświadczysz tam drapaczy chmur, a szum z ulicy zagłuszają cykady, które chowają się pośród drzew i nakręcają nawzajem. Wydają zdecydowanie ładniejszy dźwięk od samochodów. To jest właśnie to, o co chodzi w niepowtarzalnym klimacie - jeśli mnie pochłonie, to mogę zrezygnować z któregoś z wyżej wymienionych punktów.


Drogę powrotną odbyliśmy łodzią. Mimo, że czekał nas jeszcze jeden dzień w Grecji, z bólem w sercu opuszczałam tamtą przystań. Wtedy pierwszy raz poczułam, że pobyt w tym pięknym miejscu naprawdę się kończy. Nad nami spadające gwiazdy i sprawiające wrażenie spadających - samoloty, które podchodziły do lądowania na najkrótszym pasie w Europie. Pod koniec następnego dnia mieliśmy lecieć jednym z nich, w drugą stronę...

*

Następny dzień przepłynął pod znakiem wylegiwania się w słońcu i pływania. W południe musieliśmy zwolnić pokój. Kominek (taki bloger, do którego się upodabniam, ale trochę mniej znany niż ja) mówił, że w większości hoteli nie ma problemu dogadać się z obsługą i opuścić go później, ale chyba kłamał. Hajs zawsze musi im się zgadzać. Gdy już wyleczyliśmy się ze spowodowanej tym faktem depresji, wybyliśmy z walizkami, schowaliśmy je w specjalnie wyznaczonym do tego pomieszczeniu nieopodal recepcji i poszliśmy na plażę. To właśnie tego dnia spróbowałam krewetek i nie wzgardziłam. To właśnie tego dnia spiekłam się na raka, zresztą jak przystało. Przez cały pobyt chodziłam blada, więc ostatniego dnia trzeba było nadrobić straty. To właśnie tego dnia na lotnisku wszyscy patrzyli na mnie z troską i współczuciem, i to właśnie tego dnia razem z moim nowym kolegą, udarem, wpakowałam się do samolotu. Ten właśnie dzień mógł być moim ostatnim. Podczas całego lotu, kiedy samolot dziwnie przechylał się w prawą stronę czułam, że coś jest nie tak, ale wmawiałam sobie, że jak zwykle panikuję. Kiedy zobaczyłam stewardesę, która wychyliła kubek z żółtawym napojem, po którym nagle zrobiła się bardzo wesoła i z tej radości musiała opierać się o siedzenia, kiedy przechodziła kilka razy tam i z powrotem sprawdzając, czy wszyscy mają zapięte pasy i wymieniając tajemnicze spojrzenia z kolegami po fachu, którzy mijali ją robiąc dokładnie to samo – tłumaczyłam sobie „oj tam, pewnie mi się wydaje, to tylko kolejny dowód na to, że słoneczko mi przygrzało. Oni po prostu gorliwie wykonują swoją pracę, zał każdym razem pewnie tak się zachowują, tylko wcześniej musiałam nie zwrócić na to uwagi.” Jednak, kiedy po wylądowaniu i zatrzymaniu się samolotu wybiegli z niego ile sił w nogach, by pooglądać sobie ze wszystkich stron prawe skrzydło, coś we mnie pękło. Stwierdziłam, że nieważne, że przeżyłam – i tak był to mój ostatni lot samolotem.

I tak właśnie zakończyły się moje wakacje. Nie powiem, czułam się trochę, jakbym oszukała przeznaczenie. Były udane. Niezapomniane. Jednak jeśli mam płacić śmiercią za takie wspaniałe chwile, to jednak wolałabym, żeby utonął statek, którym płynę. Tak trochę bardziej romantycznie. Katastrofa lotnicza to jednak nie to samo i na pewno nie ma co konkurować z takim Titanic'iem.

Tuż po powrocie do Polski zachorowałam i ostatnie ciepłe dni spędziłam w łóżku. Gdy wyszłam z domu, na zewnątrz była już jesień…


*no dobra, tylko kusiło mnie, żeby tak jej odpowiedzieć. W realu nie jestem takim kozakiem. Byłam jak zwykle uprzejma i podałam kelnerce namiary na ten wspaniały specyfik, którym się tego dnia psiknęłam.

Więcej zdjęć - kliknij, aby powiększyć:

 





nie pozwalał kolegom jeść orzeszków






Zapraszam też do przeczytania poprzednich części (kliknij w zdjęcie, żeby przejść do posta):

       

3 komentarze:

  1. a czym pachniałaś? zdradzisz?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. taką informację mogę znać tylko ja i pani kelnerka. gdybym ją zdradziła, musiałabym cię zabić ;p

      Usuń
  2. Super mieliście wakacje z Michałem! :) Piękne zdjęcia, a z tym samolotem to tak jak Ci już mówiłam, umarłabym ze strachu, na szczęście wszystko dobrze się skończyło. A do samolotu pewnie jeszcze nie raz wsiądziesz, żeby zwiedzić kolejne piękne miejsca naszej planety ;)

    OdpowiedzUsuń