Co tu dużo mówić -
błądzenie po uliczkach, chłonięcie klimatu miasteczka, pogoń za pamiątkami i
chłodzenie się piwem co parę kroków to coś, czego nie zapomnę do końca życia.
![]() |
moi nowi bogowie |
- This is not my
perfume. This is the fragrance of my sweat, bitch.*
Zostawiłam napiwek
godny prawdziwego Polaka i poszłam dalej uprawiać spacering, pamiątking i pijing.
W międzyczasie wybraliśmy
się do jednej z licznych restauracji, na której nazwę nawet nie zwróciłam
uwagi. Najważniejsze, że podawali tam typowo greckie jedzenie. Zamówiliśmy więc
gyrosa. Na krześle powiesiłam siateczki z pamiątkami i w najlepsze zabrałam się
do jedzenia. Co prawda, gyros nie był niedobry, ale tylko utwierdziłam się w
przekonaniu, że nie lubię mięsa wieprzowego i nie byłam w stanie zjeść nawet
połowy porcji... Posiedzieliśmy jeszcze chwilę pijąc pyszne greckie piwo i
wlepiając się w pieska pozostawionego przez właścicielkę i przywiązanego do
sklepowych drzwi, który zaczepiał wszystkich, którzy obok niego przechodzili.
Zapłaciliśmy i ruszyliśmy dalej...
- Madam! - słyszę
za swoimi plecami. - Your souvenirs!
- Oh, thank you
very much... - powiedziałam, poraz kolejny utwierdzając się w przekonaniu o
swoim roztrzepaniu.
- No problem, be
careful and have a romantic evening. - powiedział kelner nie-Grek.
I jego życzenia się
spełniły. Wieczór był naprawdę cudny.
Uświadomiłam sobie
także, że w mojej miłości do dużych miast wcale nie chodzi o wielkomiejskość. Corfu
bowiem jest niewielkim miastem, a doznałam tam czegoś, co uwielbiam, i czego
np. nie ma prawie w ogóle w Krakowie - wielokulturowości. Owszem, są turyści,
ale jacyś tacy... mało barwni. W większości to niczym nie różniący się w
wyglądzie Japończycy. Tymczasem Corfu jest naprawdę różnorodne, bo przyciąga
ludzi naprawdę ze wszystkich stron świata, jedynych w swoim rodzaju. Świetnie
było móc siedzieć sobie na jednej z głównych ulic, popijać piwko (na zmianę z
niegazowaną wodą, którą w ładnym pojemniczku dostawał każdy gość) i obserwować
przechodniów - każdy czymś się wyróżniał, każdy miał w sobie jakąś
egzotyczność. "Nie do opowiedzenia - do zobaczenia". I właśnie w
takim miejscu chciałabym mieszkać. Nie mówię, że ma to być miasteczko na greckiej
wyspie, ale miasto, w którym będę mieszkać musi spełnić cztery podstawowe
warunki:
1. musi mieć dostęp
do CZYSTEGO morza,
2. musi mieć wąskie
uliczki, po których chodzenie grozi zgubieniem się,
3. musi być
wielokulturowe - melting pot z prawdziwego zdarzenia,
4. musi mieć
nowoczesne akcenty w architekturze.
No i niepowtarzalny
klimat. Jeśli chodzi o czwarty punkt, Corfu Town trochę kuleje. Jest stare i
nie uświadczysz tam drapaczy chmur, a szum z ulicy zagłuszają cykady, które chowają się pośród drzew i nakręcają nawzajem. Wydają zdecydowanie ładniejszy dźwięk od samochodów. To jest właśnie to, o co
chodzi w niepowtarzalnym klimacie - jeśli mnie pochłonie, to mogę zrezygnować z
któregoś z wyżej wymienionych punktów.
Drogę powrotną
odbyliśmy łodzią. Mimo, że czekał nas jeszcze jeden dzień w Grecji, z bólem w
sercu opuszczałam tamtą przystań. Wtedy pierwszy raz poczułam, że pobyt w tym
pięknym miejscu naprawdę się kończy. Nad nami spadające gwiazdy i
sprawiające wrażenie spadających - samoloty, które podchodziły do lądowania na
najkrótszym pasie w Europie. Pod koniec następnego dnia mieliśmy lecieć jednym
z nich, w drugą stronę...
*
Następny dzień
przepłynął pod znakiem wylegiwania się w słońcu i pływania. W południe
musieliśmy zwolnić pokój. Kominek (taki bloger, do którego się upodabniam, ale trochę
mniej znany niż ja) mówił, że w większości hoteli nie ma problemu dogadać się z
obsługą i opuścić go później, ale chyba kłamał. Hajs zawsze musi im się zgadzać.
Gdy już wyleczyliśmy się ze spowodowanej tym faktem depresji, wybyliśmy z
walizkami, schowaliśmy je w specjalnie wyznaczonym do tego pomieszczeniu
nieopodal recepcji i poszliśmy na plażę. To właśnie tego dnia spróbowałam
krewetek i nie wzgardziłam. To właśnie tego dnia spiekłam się na raka, zresztą jak
przystało. Przez cały pobyt chodziłam blada, więc ostatniego dnia trzeba było
nadrobić straty. To właśnie tego dnia na lotnisku wszyscy patrzyli na mnie z
troską i współczuciem, i to właśnie tego dnia razem z moim nowym kolegą,
udarem, wpakowałam się do samolotu. Ten właśnie dzień mógł być moim ostatnim.
Podczas całego lotu, kiedy samolot dziwnie przechylał się w prawą stronę czułam, że coś jest nie tak, ale wmawiałam sobie, że jak
zwykle panikuję. Kiedy zobaczyłam stewardesę, która wychyliła kubek z żółtawym napojem,
po którym nagle zrobiła się bardzo wesoła i z tej radości musiała opierać się o
siedzenia, kiedy przechodziła kilka razy tam i z powrotem sprawdzając, czy
wszyscy mają zapięte pasy i wymieniając tajemnicze spojrzenia z kolegami po
fachu, którzy mijali ją robiąc dokładnie to samo – tłumaczyłam sobie „oj tam,
pewnie mi się wydaje, to tylko kolejny dowód na to, że słoneczko mi przygrzało.
Oni po prostu gorliwie wykonują swoją pracę, zał każdym razem pewnie tak się
zachowują, tylko wcześniej musiałam nie zwrócić na to uwagi.” Jednak, kiedy po wylądowaniu i
zatrzymaniu się samolotu wybiegli z niego ile sił w nogach, by pooglądać sobie ze
wszystkich stron prawe skrzydło, coś we mnie pękło. Stwierdziłam, że nieważne,
że przeżyłam – i tak był to mój ostatni lot samolotem.
I tak właśnie
zakończyły się moje wakacje. Nie powiem, czułam się trochę, jakbym oszukała
przeznaczenie. Były udane. Niezapomniane. Jednak jeśli mam
płacić śmiercią za takie wspaniałe chwile, to jednak wolałabym, żeby utonął statek,
którym płynę. Tak trochę bardziej romantycznie. Katastrofa lotnicza to jednak nie to samo i na pewno nie ma co konkurować z takim Titanic'iem.
Tuż po powrocie do
Polski zachorowałam i ostatnie ciepłe dni spędziłam w łóżku. Gdy wyszłam z domu,
na zewnątrz była już jesień…
*no dobra, tylko kusiło
mnie, żeby tak jej odpowiedzieć. W realu nie jestem takim kozakiem. Byłam jak
zwykle uprzejma i podałam kelnerce namiary na ten wspaniały specyfik, którym
się tego dnia psiknęłam.
Więcej zdjęć - kliknij, aby powiększyć:
Więcej zdjęć - kliknij, aby powiększyć:
Zapraszam też do przeczytania poprzednich części (kliknij w zdjęcie, żeby przejść do posta):
a czym pachniałaś? zdradzisz?
OdpowiedzUsuńtaką informację mogę znać tylko ja i pani kelnerka. gdybym ją zdradziła, musiałabym cię zabić ;p
UsuńSuper mieliście wakacje z Michałem! :) Piękne zdjęcia, a z tym samolotem to tak jak Ci już mówiłam, umarłabym ze strachu, na szczęście wszystko dobrze się skończyło. A do samolotu pewnie jeszcze nie raz wsiądziesz, żeby zwiedzić kolejne piękne miejsca naszej planety ;)
OdpowiedzUsuń