Żyjemy z dnia na dzień, opieprzamy się, oblewamy
egzaminy, albo zdane egzaminy, robimy tanie zakupy, obiady, jemy, sramy, malujemy się
pół godziny albo zaciągamy pierwsze czyste jeansy z brzegu i zbiegamy po klatce
schodowej, żeby zdążyć na uciekające tramwaje, albo wepchnąć się na chama do tego, który się spóźnił i w tym wszystkim kompletnie nie
ma czasu na stop. Na jakiś wdech i wydech. Na marzenie na wydechu.
Wiecie, gdzie parę dni temu wpadłam na pomysł, co
będzie dalej z moją przyszłością? Pod prysznicem. Między goleniem jednej nogi,
a drugiej. Pomyślałam sobie, że już wiem! Wiem, co zrobię po studiach.
Zobaczyłam siebie w konkretnym miejscu, wiedziałam już co będę robić. Rozumiecie?
Pod prysznicem wpadłam na to! Nie mogłam tego jakoś fajnie wymyślić podczas
przeciągania się na hamaku, albo siedząc na parapecie i wpatrując się w krople
deszczu.
I o tym właśnie mówię. O tym, że powinnam sobie wydzielać czas w ciągu dnia na marzenie. Że marzenie powinno
być taką samą czynnością, jak sikanie i mycie rąk. Dajmy sobie czas na
pogrążenie się w marzeniach i jasny gwint, nie przestawajmy marzyć. Bo z chwilą,
kiedy przestajesz marzyć, skreślasz marzenie, porzucasz je na zawsze.
A nic tak nie motywuje do spełniania marzeń jak
to, że oddajesz się myśleniu o tym, czego pragniesz. Wyobrażasz sobie siebie w
jakiejś konkretnej sytuacji, z konkretnymi ludźmi, z konkretną pogodą i ilekroć
wracasz do tego obrazka, nie wyobrażasz sobie żeby mogło być inaczej. Czujesz
presję, że jeśli to się nie spełni, twoje życie nie będzie miało sensu. To
właśnie jest marzenie. Nie jakaś myśl, po której następuje kolejna. To myśl i
jej przedłużenie w przyszłości.
Lubię marzyć. Kiedyś pracowałam jak wół zagranicą
i po studiach miałam zamiar znów emigrować. Bałam się tego, bo w tamtym okresie
było ze mną najgorzej. Później nastąpiło dużo zmian, w efekcie czego dziś
jestem tu, gdzie jestem. Mam bloga, który jest dla mnie ważny i który poniekąd
symbolizuje moje odrodzenie, odbicie się od dna. Nieważne. W każdym razie chcę
wam dzisiaj powiedzieć, że marzę o tym, żeby połączyć ciężką pracę z wczasami.
Wiem już, że to jest możliwe. Dlatego nie będę kolejny raz robotem w obozie
pracy w UK, tylko pojadę spróbować szczęścia we Włoszech. Wszystko nagle jakby
stało się jaśniejsze. Nie dbam dziś o to, czy ta notka trzyma się kupy, bo chciałam to po prostu gdzieś napisać. Żeby móc do tego wracać.
Pierwszy krok: uczę się włoskiego.
I nie przestaję marzyć.
A poniżej niezły soundtrack do tego, żeby trochę odpłynąć. Myślicie, że bezdomny porzucił marzenia?
Co prawda przyszłość i wszelkie wyjścia awaryjne mam już dawno opanowane i nawet w środku nocy wyrecytuję wszystkie moje alternatywy za lat 5,10 i 15. Ale to tylko dlatego, że w ten sposób czuję się pewniej. A inne marzenia? Na nie zawsze jest czas przed snem :)
OdpowiedzUsuń