„To stan, w którym żyjesz tak, jak ci się podoba – nie krzywdząc przy tym innych”. Taka jest powszechna definicja wolności. Moja definicja brzmi dokładnie tak samo, tylko bez tej głupawej końcówki.
Wolność to brak ograniczeń. Jeśli chcesz być
wolny, niejednokrotnie jesteś zmuszony do ranienia innych. Żyjąc w zgodzie ze
sobą nie raz zawodzisz innych – choćby np. w sytuacji, gdy chcesz iść na
archeologię, podczas gdy rodzice zawsze widzieli cię w kitlu, przy stole
operacyjnym. Chcąc być wolnym człowiekiem bardzo często musisz być egoistą.
Sprawiać przykrość bliskim, zostawiać ich po drodze i nie oglądać się za
siebie. Wolność jest trudna.
I dlatego w związku nie ma wolności. Nie możesz
być wolnym człowiekiem i jednocześnie wiedzieć, że nie możesz zrobić czegoś, co
chciałbyś. Wolność w związku istnieje albo tylko na początku, albo bardzo
rzadko – bo jesteś na 100% zakochany i dlatego nie masz wrażenia, że coś
ciekawego właśnie cię omija. Nie odczuwasz potrzeby próbowania nowych rzeczy
bez udziału twojego partnera, bo udało ci się znaleźć osobę, z którą chcesz i
możesz robić wszystko.
Schody zaczynają się w momencie, kiedy w praniu
okazuje się, że albo między wami coś się zmieniło, albo ty się zmieniłeś i
odtąd zaczynasz patrzeć w innym kierunku niż osoba, z którą jesteś.
Prędzej czy później zaczynają się myśli o
rozstaniu. Następnie, jak na złość pojawia się ktoś trzeci – osoba, o której
wiesz, że nic wielkiego między wami nie będzie, ale to właśnie ona uświadamia
ci jedną ważną, ale to zajebiście ważną rzecz - że to co masz niekoniecznie
jest tym, czego potrzebujesz, a już na pewno rozmija się z tym, czego
pragniesz.
Zaczynasz tęsknić za wolnością. Przepadłeś.
W końcu albo zdradzisz, albo odejdziesz. Dokonasz
wyboru. Na nowo staniesz się wolnym człowiekiem. I bez względu na to, którą z
tych dwóch opcji wybierzesz – i tak zranisz tę drugą osobę.
Dlaczego właściwie o tym piszę? I co chcę
przekazać?
Wbrew pozorom nie będzie to tekst o wolności. Nie
będzie też o zdradzie, ani o dokonywaniu wyborów. Ten długi wstęp napisałam
dlatego, żeby wykazać, że wszystkie te rozterki odgrywają się w twojej głowie. To
ty najpierw się męczysz, później głowisz się nad najlepszym rozwiązaniem, aż na
końcu podejmujesz decyzję. A na domiar złego, kiedy wydawałoby się, że jest już
po wszystkim – zaczynasz ponosić konsekwencje. W dodatku wymierzają je zupełnie
obce osoby. One mają to do siebie, że wkraczają dopiero, gdy powoli wszystko zaczyna się układać,
bo niby dlaczego miałyby sobie zaprzątać głowę tą sytuacją wtedy, kiedy była
bardziej skomplikowana?
Zdrada albo rozstanie jest czymś złym – zawsze przynajmniej
dla jednej ze stron. Ale pokuszę się o stwierdzenie, że często jest to zło
konieczne. Nigdy nie poznasz siebie, jeśli nie zdradzisz. Nigdy nie odkryjesz
tego, co cię czeka, jeśli się nie uwolnisz. Jeśli chcesz poznać smak życia,
musisz czasem zrobić coś złego. Czasem też musisz zrobić coś złego, żeby
powstrzymać się przed zrobieniem czegoś gorszego. Jeśli robisz coś złego, to po
prostu oznacza, że masz odwagę czerpać z życia.
Jestem zdania, że najtrudniej jest być oprawcą. Łatwiej
jest być ofiarą, ale najłatwiej jest być obserwatorem – zwłaszcza takim, który
staje przed faktem dokonanym. Nie ma już wpływu na rozwój wydarzeń i może
jedynie wyrazić dezaprobatę wobec oprawcy i wielkie współczucie dla ofiary.
Zawsze powstrzymuję się od oceniania takich
przypadków. Jestem ostrożna w wydawaniu opinii na temat cudzego życia. Bez
wahania robią to tylko osoby, które nic nie przeżyły i naiwnie wierzą, że świat
jest czarno-biały. Jeśli kiedykolwiek zmagałeś się sam ze sobą, łatwiej ci
wczuć się w rolę oprawcy i czasem nawet masz ochotę stanąć po jego stronie.
Polecam wam lekturę jednego z wpisów Kominka, którego przesłanie brzmi: „na samym końcu wydarzeń zostajesz sam”. Ja poszłabym
dalej – uważam, że jesteś sam już w trakcie tych wydarzeń, a nawet jeszcze na
długo przed nimi. Dlatego jako obserwator nie mam prawa oceniać twoich wyborów.
Nie będę mieć cię za kogoś złego tylko dlatego, że kogoś zdradziłeś. Wina zawsze
leży gdzieś po środku, a czasem wręcz po stronie osoby zdradzanej. Wszystko
zależy od tego, jak na to spojrzysz.
Dlaczego zdrajcą jest Zbigniew Zamachowski, a
Justyna Kowalczyk otrzymuje wsparcie od internautów? I jedno, i drugie wzięło
udział w zdradzie. Przynajmniej według tabloidów. Jasne, możesz teraz stanąć w
obronie Justyny i powiedzieć, że to news z dupy wyciągnięty przez redaktorów Faktu i nie ma na to żadnych dowodów. Ale
to tylko potwierdzi słuszność tego, o czym tutaj piszę. Po pierwsze dlatego, że
stajesz w obronie osoby, która ma po prostu lepsze PR. Po drugie dlatego, że
wszystko, co wiesz na temat poprzedniego małżeństwa Zamachowskiego wiesz z tych
samych źródeł, ewentualnie od jego nowej żony, która nieustannie kłapie gębą.
Po trzecie dlatego, że wiesz na jego temat tyle samo, co na temat związków
wśród twoich znajomych – wiesz zawsze tyle, ile ktoś chciał, żebyś wiedział. A
po czwarte, dlaczego w ogóle powstają obozy zwolenników i przeciwników w
odniesieniu do CUDZYCH związków? Co właściwie by się stało, gdyby domniemany
romans Justyny K. z żonatym dziennikarzem okazał się prawdą? Czy to nie jest
sprawa tej ścisłej trójki?
Argumentem osób, które wypowiadają się na temat
afer w szołbiznesie jest fakt, że „nie każdy opowiada prasie o prywatnym życiu,
więc niech ci, którzy to robią liczą się z negatywnym odbiorem”. Ale wtedy,
kiedy ktoś udziela wywiadu o swojej depresji, te same osoby nie mają mu za złe,
że zwierza się publicznie ze swoich problemów. Tak, czy inaczej, w dalszym
ciągu nie ma odpowiedzi na pytanie, co takiego skłania ludzi do hejtu. Bo
przecież można mieć swoje zdanie, ale nigdzie nie ma nakazu wyrażania go.
Czytam Pudelka i oprócz tego, że dzielę przez 100
wszystko, co jest tam publikowane – nie mam najmniejszej potrzeby naśmiewania
się z Natalii Siwiec, czy z Kim Kardashian. Uważam, że za wypisywanie paskudnych
komentarzy pod adresem tych osób odpowiada jakiś zupełnie inny gen niż ten,
który powoduje, że wyrabiamy sobie na ich temat zdanie.
Być może Donald Tusk rzeczywiście jest zdrajcą, jak
twierdzi pół narodu na czele z Marysią Sokołowską, ale nie muszę o tym trąbić
na prawo i lewo zwłaszcza, że nie ma mnie przy nim w momencie, gdy podejmuje
decyzje dotyczące Polski. Wojciech Jaruzelski niewątpliwie był zbrodniarzem,
ale nie mam potrzeby kopać go tak, żeby przewracał się w grobie, tym bardziej,
że nigdy, ale to nigdy nie chciałabym znaleźć się na jego miejscu i musieć
stawać przed takimi trudnymi wyborami, jak on. Trochę łatwiej mają ludzie,
którzy na skutek wyborów tych dwóch panów nie mają co do garnka włożyć, albo
straciły członka rodziny – tylko „trochę łatwiej”, bo nie mają nikogo na
sumieniu i w dodatku naród jednoczy się z nimi w bólu. Najłatwiej mają zaś ci,
którzy ani nikogo nie stracili, ani nie żyją w skrajnym ubóstwie, natomiast
mają możliwość zionąć ogniem na każdego, kto w ich opinii zrobił coś złego i bez
cienia wątpliwości z niej korzystają.
Jaki z tego morał?
Jeśli jesteś oprawcą, to masz przerąbane. Nie
zazdroszczę i łączę wyrazy współczucia.
Jeśli jesteś ofiarą, to masz przerąbane. Nie
zazdroszczę.
Jeśli zaś jesteś tylko częścią widowni, która lubi
rzucać pomidorami, to masz przerąbane. Nie zazdroszczę i łączę wyrazy współczucia,
bo przed tobą dużo do nadrobienia. Weź pod rozwagę to, co napisałam i czasem po
prostu bądź łaskaw nie wymierzać sprawiedliwości.
Jakie to prawdziwe.
OdpowiedzUsuń