Czyli jak poradzić sobie z tym, że nie możesz
czegoś mieć, czy dobrze jest sobie odmawiać i ogólnie, czym są dla mnie pieniądze.
Na co dzień obracam się wśród – nazwijmy to –
„dzianych” ludzi. Nowe modele telefonów, dobre i drogie samochody, połyskujące tablety,
luksusowe perfumy, piękne markowe ciuchy to dla mnie pewnego rodzaju chleb
powszedni. Sama mogę tego nie mieć, ale codziennie widzę obecność tych
przedmiotów w swoim otoczeniu. Gdybym od zawsze była otoczona kosztownymi
rzeczami, prawdopodobnie już tak bardzo nie zwracałabym na nie uwagi. Jednak
tak się złożyło, że jest kontrast pomiędzy tym, gdzie byłam i co miałam kiedyś,
a tym, co jest dzisiaj.
Czasem ciężko wyzbyć się nawyków, które mają osoby
z różnych przyczyn zmuszone do tego, by żyć skromnie (bo zarabiasz najniższą
krajową, albo zarabiasz niemało ale masz rodzinę na utrzymaniu, albo dlatego,
że jesteś studentem i wydajesz wszystko co masz na fajki i na czteropaki piwa).
Wciąż jeszcze przyłapuję się na tym, że wybieram to, co tańsze – a
niekoniecznie dobre jakościowo. Gdzieś z tyłu głowy mam opory przed wydawaniem
pieniędzy na rzeczy, które nie są mi absolutnie niezbędne do przetrwania. A
jednak uwielbiam dobrobyt i powoli przyzwyczajam się do wyższego poziomu życia,
jednocześnie zastanawiając się co by było, gdyby nagle zmienił się ten stan
rzeczy. Dążę do równowagi, czyli stanu, w którym nie będę się bała niedostatku
pieniędzy, bo nie będzie to warunkiem mojego spełnienia. Ale jednocześnie dążę
do tego, by mieć tyle pieniędzy, żeby móc być niezależną i nie musieć brać pod
uwagę innej opcji.
Zauważyłam, że kiedy nie mam tzw. grosza przy
duszy, to żyję w napięciu, jestem nerwowa, co często odbija się na moich
bliskich. Nie cierpię tego. Z kolei do niedawna, od momentu kiedy nie
narzekałam już na stan swojego portfela, czułam się bezpieczna, stałam się
bardziej optymistyczna, twórcza i zadowolona z siebie, ale jednocześnie… miałam
jakieś dziwne wyrzuty sumienia. To było do tego stopnia absurdalne, że czułam
się źle z tym, że kupuję pigułki antykoncepcyjne za 30zł (które przecież wcale
nie są jakimś symbolem luksusu), podczas gdy siedemdziesięcioletnia staruszka przy
okienku obok pyta, czy nie ma jakiegoś tańszego zamiennika na jej lek, bo ten
przypisany przez lekarza kosztuje całe 11zł… W dalszym ciągu uważam, że to
cholernie niesprawiedliwe, ale winę za to ponosi chory system, ewentualnie
ludzie, którzy w mniejszym lub większym stopniu zdając sobie sprawę jak ten
system funkcjonuje nie zadbali o swoją starość, ale na pewno nie ja. Dlatego
nie powinnam zadręczać się tą sytuacją. Albo pomagam, albo idę dalej, bo samo moje
ubolewanie nad cudzym nieszczęściem zupełnie mija się z celem. Ponadto zrozumiałam,
że zasługuję na to wszystko, co mam. W życiu przeszłam wiele, niejedna osoba na
moim miejscu stoczyłaby się na samo dno. Ja dałam radę. Jestem silna,
inteligentna, nigdy celowo nie wyrządziłam nikomu krzywdy, a nawet jeśli nieumyślnie
zrobiłam coś złego, to nie mam zamiaru z tego powodu pluć sobie w twarz –
wybaczyłam sobie. Wierzę w to, że jestem dobrym człowiekiem, a na pewno staram
się. Jestem w stanie dostrzec błędy, które popełniam i naprawiać je. Jestem z
siebie zadowolona. Dlaczego w takim razie miałabym nie czerpać z życia tego, co
najlepsze?
Dlaczego właściwie powiedzenie „ciesz się z tego,
co masz” ma rację bytu tylko w obliczu biedy i nieszczęść? Według mnie to
obowiązuje także wówczas, kiedy masz dużo i żyjesz w przepychu. Moje mieszkanie
nie jest co prawda urządzone w stylu barokowym, ale też nie jestem łachudrą. I
cieszę się z tego, co mam. Doceniam to.
Uważam, że nie ma nic złego w wydawaniu pieniędzy
na przyjemności. Uważam też, że pieniądze nie dają szczęścia, ale dają to
nieocenione poczucie stabilności, a wiadomo, że kiedy jest stabilnie – zdecydowanie
łatwiej jest nam budować szczęście.
Wciąż jeszcze nie mogę powiedzieć, że stać mnie na
nowego iPhona, na stołowanie się w najlepszych knajpach i na wymarzone wczasy.
Jak sobie radzę z tym nieznośnym uczuciem, że chcę, ale nie mogę czegoś mieć?
Zadaję sobie pytanie: czy to potrzeba, czy chęć
posiadania? Różnica między jednym a drugim jest ogromna. Jeśli okazuje się, że
potrzebuję nowego telefonu (bo np. stary się psuje, zawiesza przed ważnym
kolokwium, na którym zamierzam wspomagać się wikipedią, wariuje, kiedy musisz
do kogoś pilnie zadzwonić, albo nieoczekiwanie wyłącza – z tego miejsca
pozdrowienia dla mojego eks telefonu ;*), to wówczas wpisuję go na listę
zakupów i przy pierwszej możliwej okazji po prostu zaspokajam tę potrzebę.
Natomiast, jeśli kupienie tego telefonu byłoby jedynie zaspokojeniem chwilowej
żądzy (bo ma piękny design, bo jest modny, bo widzisz oczyma wyobraźni, jak
cudownie wyglądałby w karminowym etui, albo śni ci się, że paznokciami
pomalowanymi na czarno dotykasz czystego i niezarysowanego ekranu) spokojnie
(no dobra, niejedna łza drąży me lico, ale trzymam się dzielnie!) mogę sobie to
odpuścić i poczekać na bardziej „urodzajne” czasy. Wtedy może akurat na rynek
wejdzie jeszcze lepszy telefon w tej samej cenie.
Jednocześnie jestem zdania, że nie można popadać w
skrajności. Raz stosuję zasadę „im mniej, tym lepiej” po to, by innym razem dać
ponieść się emocjom i pójść na zakupy. Wówczas kupuję same niepotrzebne
pierdoły i jest mi z tym dobrze. Bo dlaczego by nie nagradzać się za to, że np.
dzisiaj rano wstałam wcześnie, że wysprzątałam w kuchni, albo choćby za to, że
chciało mi się zrobić sobie ładną fryzurę?
Takie nic nieznaczące drobiazgi umilają życie i dają
poczucie dosytu. Jeśli lubisz siebie, to nie tylko powinieneś od siebie
wymagać, czyli być ambitny, rozwijać się i prowadzić aktywny tryb życia, ale
także się rozpieszczać. Możliwie jak najczęściej.
Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych to strasznie
snobistyczne i nie zamierzam nikogo nawracać tak, jak nawraca się ludzi, którzy
mają zwyczaj gromadzić w swoich domach niepotrzebne graty, by wyrzucili lub
oddali innym wszystko to, z czego przez ostatni rok nie korzystali*. Każdy sam
wie najlepiej, co jest dla niego dobre. Jeśli gardzisz ludźmi, którzy „lansują
się” czym popadnie, to być może nie potrzebujesz tego, co oni. Ale nie mierz
ich swoją miarą. Może ich odpowiedź na pytanie „czy to potrzeba, czy może tylko
pragnienie” brzmi „potrzeba”. Czasem jest tak, że potrzebujemy otaczać się rzeczami,
które są całkowicie zbędne – bo „czemu nie”, albo po to, by okazać sobie, że
się lubimy.
*Nie zdajecie sobie sprawy, ile razy miałam tak, że pod
wpływem chwili i durnych minimalistycznych rad coś wyrzuciłam, bo uświadomiłam
sobie, że przez ostatnich kilka lat nie miałam tego w rękach, a tydzień później
żałowałam, że już tego nie mam, bo nagle z jakichś powodów chciałam tego użyć.
Jeśli kupujesz coś, bo serio tego potrzebujesz a nie dlatego, że ogarnęła cię
chęć posiadania – innymi słowy, jeśli kupujesz świadomie, to nigdy nie pozbywaj
się tego, co kupiłeś. Chyba, że uprzednio zastąpiłeś to czymś lepszym.
Dajcie znać, czy leży wam taka tematyka na moim blogu i co powiecie na to, żebym napisała:
1. o kobietach-materialistkach,
2. o tym, jak żyć na bogato – wcale nie dużym kosztem,
3. o troskach bogatych ludzi (nieco z przymrużeniem oka).
Właściwie to czułam się jakbym cały ten tekst mówiła sama, z małym wyjątkiem -porzuciłam sztuczne hormony.
OdpowiedzUsuńCiekawa jestem co napiszesz o życiu na bogato ;)
Znam ten stan. Jestem typem osoby, która potrafi sobie odmówić kupna kolejnego kosmetyku, na rzecz zbiórki pieniędzy na nową płytę ukochanego zespołu, czy kolejny koncert. I nawet odkąd pracuję i tych pieniędzy mam więcej, to zastanawiam się co kupię, ile to wyniesie, co odłożyć, czy wystarczy mi. I takie tam. Może się to zmieni, ale jeśli chodzi o odzież to wolę mieć więcej i taniej, bo wiem, że takich rzeczy nie szkoda wywalić jak się zniszczą :)
OdpowiedzUsuń