Jakiś czas temu ubolewałam nad tym, że Evan Voytas nie wydał jeszcze nic poza EP-kami, że robi to na złość tym, którzy uwielbiają go słuchać i łakną nowych kawałków. Pisałam o tym w kontekście, że nie lubię czuć takiego
niedosytu. Ale okazało się, że jednak może być coś gorszego.
Nie jest to news z ostatniej chwili, bo dowiedziałam się o tym dopiero
chwilę temu. To właśnie wtedy poczułam ukłucie w sercu. Co się stało? Dokładnie
16 marca Snakadaktal ogłosił koniec działalności.
Wiem, wam nic to nie mówi, bo nie jesteście hipsterami. Wstydźcie się. Nie
znać Snakadaktalu i wciąż uparcie twierdzić, że ma się wysublimowany gust
muzyczny, to trochę tak, jak studiować w Krakowie i ani razu nie pójść
polansować się na Placu Nowym. To istna hańba.
I teraz już możecie sobie wyobrazić, co czuję. Nigdy nie będę mieć okazji
zobaczyć ich na żadnym festiwalu, nie usłyszę już niczego nowego w ich
wykonaniu. To brzmienie właśnie gdzieś się ulatnia. Teraz już wiem, że sam
niedosyt nie jest niczym złym, jeśli możesz oczekiwać kolejnej porcji
przyjemności. Dramat odbywa się dopiero wówczas, gdy przestajesz jej oczekiwać,
bo umiera nadzieja.
Uwielbiam ten zespół. Pozostaje mi już tylko męczyć ich piosenki w
tęsknocie za tymi, które już nigdy nie powstaną. Chociaż… może akurat? Może
jednak kiedyś?
Niby Snakadaktal to nie Nirvana, a jednak „lepiej spłonąć, niż się wypalić”.
Wpisujcie miasta [*].
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz