Warszawa. Zatrzymaliśmy się w
mieszkaniu, w którym były tylko dwa materace i łazienka. Odcięci od świata, z
dala od centrum organizowaliśmy sobie integracyjne wieczory. Plan na ostatni wieczór:
gra w statki, kalambury no i oczywiście piwo.
Jedyny sklep w okolicy to
Biedronka, dlatego zaglądamy do niej, w celu kupienia Heinekena i jakiegoś
zeszytu. Jest dosyć chłodno, mimo, że jesteśmy w płaszczach. Ze znalezieniem
tego pierwszego nie było większych problemów, ale o zeszyty musieliśmy spytać
kogoś z obsługi. Podchodzę do gościa, który właśnie wykłada jogurty na półkę.
Ma zabandażowane przedramię.
- Przepraszam, czy może mi pan
powiedzieć, gdzie znajdę zeszyty?
- Zeszyty? Jasne, już pani
pokażę! – mówi entuzjastycznie, po czym wstaje i wykonuje wesoły gest pt. „proszę za
mną”. – Tu… nie, tu nie ma. – idzie dalej. – A może tutaj? Jednak nie. – w tej chwili
właśnie udało mi się samej zauważyć miejsce z zeszytami…
- Dziękuję panu, już
znalazłam.
- O, widzi pani! Takie w
kratkę pani chce?
- Tak, w kratkę.
- No to tutaj pani ma. Może
pani wybrać sobie różne okładki. – powiadomił mnie.
- Dziękuję, naprawdę. – patrzę
na gościa i widzę, że ma spocone czoło. Schodzę niżej i widzę, że ma tępe
spojrzenie. I co prawda wyglądał na dresa, ale to jego tępe spojrzenie było
głębsze, niż tępe spojrzenie, które dres ma na co dzień.
- Tutaj jest na przykład z
samochodem wyścigowym, a tu z Hanną Montaną, taki różowy.
- Wolę z samochodem. Właśnie
tego szukałam.
- No to gitara! – ucieszył się, po czym
podbiegł do kasjerki i spytał się jej, w jakiej cenie ten zeszyt. To nic, że miała
pięcioosobową kolejkę do obsłużenia. Po chwili wrócił do mnie – Kosztuje 2
złote. Może być?
- Tak, dziękuję. Dalej już
sama sobie poradzę.
- To dobrze. Nie ma za co. – i
poszedł. Podeszliśmy do kasy, stoimy w kolejce, mój zeszyt już leży na taśmie.
Nagle gość do mnie wraca… - A może woli pani taki w twardej okładce?
- Nie, dziękuję panu. –
odpowiedziałam speszona.
Już w momencie, kiedy
zobaczyłam jego dziki entuzjazm, podejrzewałam, że coś jest nie tak.
Przyglądałam mu się i jednocześnie chciałam, żeby dał mi już spokój. W końcu
zorientowałam się, o co chodzi. Gość był na haju. I to ostrym. Możliwe, że praca
w markecie go wykańczała i musiał sobie coś zarzucić, żeby w miarę normalnie
funkcjonować. Ale równie dobrze mógł zatrudnić się gdziekolwiek, żeby zarobić
na dragi.
Jednak nie w tym rzecz. Jego
zachowanie dało mi do myślenia z innego powodu. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi
się mieć poczucie winy tylko dlatego, że poprosiłam o coś pracownika sklepu. Byłam
zakłopotana jego niebywałą chęcią pomocy. Oprócz tego, że żałowałam, że
podeszłam do tego człowieka, miałam również ochotę jak najszybciej wyjść z tego
sklepu. A gdy wreszcie oddaliłam się od tego dziwnego miejsca, oddałam się
głębokiej zadumie. Wszystkie te pracownice haemów, rizerwdów i kropów tak
bardzo ryzykują utratę pracy pokazując, jak jest im nie na rękę fakt, że muszą
mi znaleźć bluzkę w moim rozmiarze. Są opryskliwe, przewracają oczami,
wzdychają, albo kamuflują się, udając, że są klientkami. Są głupie. Przecież można
by było tak po ludzku, z uśmiechem na twarzy wejść mi z tej okazji w tyłek. To takie oczywiste, a jeszcze żadna na to nie wpadła. Od razu
odechciałoby mi się robić im problem.
Ja zazwyczaj wolę nie pytać jeśli nie mam naprawdę mocnej potrzeby bo obawiam się takich ekspedientów :)
OdpowiedzUsuń