wtorek, 29 kwietnia 2014

Jak wygląda praca w McDonald's?

Wbrew temu, co się mówi nie uważam, by praca w McDonald’s była zła.

Sama pracowałam w McDonald’s pod koniec liceum, a dokładniej w wakacje między drugą a trzecią klasą. Chciałam sobie trochę dorobić do kieszonkowego.

Tak się złożyło, że mój przyjaciel wcześniej pracował w tej restauracji i dzięki temu udało mi się dostać tam po znajomości. Co prawda musiałam tak, jak wszyscy wypełnić formularz, wyrobić sobie książeczkę sanepidowską i dokonać innych formalności, ale powiedzmy, że wiedziałam, że to tylko formalności. Niedługo po krótkiej rozmowie z jedną z menedżerek dostałam telefon. Zostałam wysłana na szkolenia do Krakowa. Jak każdy nowy pracownik. Później dostałam łaszki, parę kartek z rozpisanymi składnikami kanapek oraz z wyjaśnionymi tzw. „tempami”, no i oczywiście umowę do podpisania.

Przyznam, że okłamałam swoich przyszłych pracodawców mówiąc, że zależy mi na pracy na czas nieokreślony i, że po wakacjach też mam zamiar pracować. W przeciwnym razie prawdopodobnie by mnie nie przyjęli.

Mój pierwszy dzień wspominam całkiem nieźle. Miałam praktyczne szkolenie z pracy na tzw. „stronie czerwonej”, czyli tam gdzie przyrządza się wszystkie kanapki z wołowiną, poznałam kilka miłych dziewczyn, popracowałam parę godzin, po czym poszłam do domu. Z całkiem dobrym nastawieniem.

Dlatego już następny dzień był dla mnie niemiłym zaskoczeniem i nie rokował tak dobrze. Tak się składało, że na mojej zmianie pracowała Gosia, kobieta po czterdziestce i – co mi się rzuciło w oczy – pilna co najmniej tak, jakby płacili jej za tą pracę grube tysiące. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że panoszyła się jak kierowniczka, podczas gdy była na tym samym stanowisku, co ja. Dziś widzę, że chciała mi pokazać, gdzie moje miejsce – co często się zdarza, bo kiedy do pracy przychodzi nowa osoba, wówczas starsi stażem pracownicy lubią się dowartościowywać jej kosztem. 

Był weekend, co oznaczało wzmożony ruch. W dodatku godziny obiadowe i przyjechała jakaś wycieczka. Jednym słowem – rzeźnia. Wtedy przeszłam coś w rodzaju chrztu. W przypadku wielu zamówień wprowadza się specjalne tempo, do grilla wkłada się więcej kawałków mięsa, trzeba zapierdzielać, ale oczywiście wszystko według schematu, w odpowiedniej kolejności i, jakby tego było mało, trzeba odpowiadać na komendy:

- Siedem cheeseburgerów i jeden hamburger, proszę!
- Siedem cheeseburgerów i jeden hamburger, dziękuję! 

(na grilla można było wrzucić maksymalnie 8 kawałków mięsa)

Czasem zapominałam o tych komendach, albo nakładałam cebulę i ogórka nie w tej kolejności, co trzeba i Gosia się wściekała. Nie zwracała mi uwagi, tylko, ładnie mówiąc darła twarz. Nie reagowałam mimo, że nie znoszę gdy się na mnie krzyczy – po prostu nie było czasu na kłótnie.

Musiałam się wykazać i dałam radę. Od tamtej pory wszystko wydawało mi się takie łatwe. Jeśli chodzi o Gosię, kiedy było już po wszystkim powiedziałam jej, że nie życzę sobie, żeby na mnie krzyczała, tym bardziej, że nie jestem jej podwładną. Przez pewien czas była na mnie obrażona, ale w końcu jej przeszło i potem nawet się zgrałyśmy.

Każdy kolejny dzień w tym miejscu był podobny, ale już nie tak stresujący. Czas pracy szybko mijał, bo właściwie nie było godziny, w której nie trzeba było nic robić. Większość czasu przepracowałam na stronie czerwonej, więc najwięcej wiem na temat sposobu przyrządzania kanapek.

To prawda, że długość życia jednej kanapki wynosi 10min. Po tym czasie powinna ona zostać wyrzucona do kosza, ale jak wiadomo, nikt nie lubi wyrzucać jedzenia i dlatego w miarę możliwości podgrzewało się je dłużej. Zwłaszcza, jak był ruch, a ja stałam sama na stronie czerwonej, bo osoba z którą pracowałam, odpowiedzialna za „BIN” (podgrzewacz) akurat poszła na przerwę. Oczywiście te najstarsze kanapki zawsze sprzedaje się w pierwszej kolejności. Do BigMaców dorzuca się sałaty, żeby wyglądały na nowsze. Ale przynajmniej w McDonald’s w Nowym Sączu, za mojej kadencji nie dawaliśmy klientom kanapek starszych niż 15-20 minut. I tak pod koniec dnia, kiedy przychodził czas na podsumowanie strat, tych kanapek w śmietniku było ok. stu, w porywach do dwustu.

Czasem wysyłano mnie na lobby i musiałam sprzątać stoliki, wyrzucać śmieci, ewentualnie zmywać podłogi. Nie lubiłam tego, ale to chyba normalne – spójrzcie czasem na miny tych biednych pracowników, którzy muszą szperać w śmieciach, podczas gdy wy pakujecie swoje powiększone zestawy. Jeśli któryś z nich będzie szczęśliwy, to przyjdźcie tam za rok – będzie już menedżerem, a może będą mówili do niego „panie kierowniku”. Oczywiście nie namawiam was do stołowania się w Maku ;).

Raz natomiast zdarzyło mi się iść sprzątać teren wokół budynku i to najlepsza fucha, jaka może się trafić w tym miejscu! Nic nie robisz, tylko chodzisz dookoła budynku, nikt cię nie obserwuje, więc możesz palić głupa i robić co chcesz, ale tak ci się nudzi, że aż zaczynasz szukać jakichś porzuconych petów, żeby załadować je na łopatkę.

Innym razem zdarzyło mi się stać na kasie, ale jakoś niespecjalnie mnie to jarało. Kadra menedżerska była całkiem w porządku i chyba zauważyli, że nie za dobrze sobie radzę, więc po godzinie wysłali mnie z powrotem na kanapki. Nie wiem, pewnie bym to ogarnęła po jakimś czasie, ale nie brakowało pracowników, którzy już mieli to wszystko w małym palcu, a ja za to śmigałam przy grillu. 

Raz zostałam wysłana na Drive’a i musiałam przyjmować pieniądze i wydawać rachunki przez okienko. Pewien pan bardzo intensywnie się we mnie wpatrywał i próbował jakoś zagadać w oczekiwaniu na jedzenie. Po krótkiej pogawędce musiał odjechać, więc szybko wyciągnął z portfela 10zł i powiedział:

- Proszę, to na dzieci.

Wzięłam do ręki te pieniądze, ale nie wiedziałam co mam z nimi zrobić, więc… położyłam je przy sobie, na parapecie. Kiedy odjechał, spytałam przełożonej, co mam zrobić z tym banknotem, a ona kazała mi włożyć go do kasy. Dlaczego w ogóle o tym piszę? Długie miesiące nie miałam pojęcia, o co chodziło temu facetowi. Dopiero, kiedy odwróciły się role i to ja po jakimś roku zajechałam do McDrive’a po niskokalorycznego Wieśmaka, zobaczyłam pod okienkiem… skarbonkę z fundacji McDonald’s.

Gość chciał pomóc jakimś biednym dzieciom, a wyszło to tak, jakbym uznała te pieniądze za jakiś napiwek, po czym wylądowały w kasie. Oto dowód na to, że nawet mnie zdarza się być debilem.

Miałam jeszcze jedną, ale tym razem nieprzyjemną sytuację. Podczas szkolenia „na frytkach”. Był to już ostatni tydzień mojej pracy w tym miejscu. Instruktorka pokazując mi, jakim ruchem należy przełożyć usmażone frytki z frytkownicy do pojemnika, niechcący wylała mi olej na prawą dłoń. Bolało jak diabli, popsikała mnie jakąś pianką, zabandażowała rękę, po czym wróciłam do pracy.

Byłam głupia. Mogłam spokojnie iść na L4, zwłaszcza że był to już trzeci miesiąc mojej pracy tam, więc trochę mi to zbrzydło i jednocześnie ostatni tydzień, bo już zdążyłam złożyć wypowiedzenie. Ba, mogłabym się ubiegać o odszkodowanie, bo był to wypadek przy pracy! Ale byłam jeszcze niedoświadczona, nikt mnie nie uświadomił i w efekcie jak ten jeleń pracowałam tam jeszcze przez tydzień z plastrem z Hanną Montaną na ręce. Całe szczęście blizny po oparzeniu prawie nie widać.


Czy polecam pracę w McDonald’s?


Zależy komu. Jeśli jesteś po studiach, albo – co gorsza – masz trzydzieści parę lat, to chyba powinno być stać cię na więcej. No chyba, że cię to kręci. Przeczytałeś powyższą relację, więc sam oceń, czy to coś dla ciebie.

Natomiast jeśli jesteś młodziakiem i jeszcze nigdzie nie pracowałeś, to prawdopodobnie nie ma lepszej pracy na start (chyba, że ciocia załatwi ci ciepłą posadkę u siebie w firmie). Przede wszystkim dlatego, że jest to umowa o pracę. Dostajesz trzymiesięczny okres próbny, plakietkę z imieniem podpisaną „uczę się” i masz w tym czasie taryfę ulgową. Poznajesz różnych ludzi i właściwie twój dalszy byt w tym miejscu zależy od tego, czy trafi ci się spoko ekipa, czy banda nieudaczników. Ale tak naprawdę wszędzie jest podobnie – spotkasz więc ludzi fajnych i mniej fajnych. Jeśli należysz do tych szczęściarzy, którzy mają dar zjednywania sobie ludzi i potrafią się zaaklimatyzować w każdym ekosystemie, niestraszne ci będzie obcowanie z tymi, którzy będą mieli jakiś problem odnośnie twojej osoby. A jeśli nie... cóż, najwyżej nauczysz się z nimi obchodzić.

Wypłatę dostaniesz na czas, nikt nie zapłaci ci więcej niż oczekujesz, ale z drugiej strony – nikt nie zapłaci ci mniej. W zależności od miasta, od lokalizacji i od innych, różnych czynników stawka godzinowa jest inna, ale waha się w granicach od 7-10zł brutto. Jeśli ktoś ma jakieś inne informacje na ten temat, niech da znać.

Kierownicy zmiany przynajmniej u mnie byli lajtowi. Może to zależy od stanowiska? Ci, którzy awansowali śpią już spokojnie, więc nie wyżywają się na współpracownikach? A może po prostu ja miałam szczęście do wyrozumiałych* przełożonych.

*o tak… raz zdarzyło mi się „zachorować”. Dostałam białej gorączki, bo szykowała się fajna impreza i nie mogło mnie na niej zabraknąć. A miałam pracować jakoś od 18 do północy, co nie wchodziło w grę. Wydzwaniałam do pracy sto piętnaście razy i nie mogłam się dodzwonić, więc postanowiłam olać to i po prostu nie przyjść na swoją zmianę. Nie powiedziałam nic rodzicom, spakowałam swoje robocze ciuchy, że niby idę normalnie do pracy i tyle mnie widzieli. Wróciłam późno w nocy, a na następny dzień poszłam do pracy, jak gdyby nigdy nic i usłyszałam tylko: „Olka! Co to za niechodzenie do pracy?!”, na co odpowiedziałam niewinnym uśmieszkiem i moja kierowniczka zapomniała o sprawie :D.

P.S. Czy dzięki pracy w McDonald’s odechciało mi się jeść fast foody? Nie, co świadczy o tym, że tam naprawdę przestrzega się zasad dotyczących żywności (choć to też może zależeć od miejsca). Tak, czy inaczej długo po opuszczeniu progów zaplecza przychodziłam do Maka na mojego ulubionego PorkBurgera, którego dziś już nie mają w ofercie. Potem przestawiłam się na Wieśmaka. Właściwie jeśli miałabym coś polecić, to najpewniej te większe, albo sezonowe kanapki, gdyż są robione na zamówienie i praktycznie zawsze są świeże. Ale jakby co, to nic nie polecam, bo od dawna omijam tego typu miejsca, a jak mam dziką ochotę na burgera, to idę do MooMoo. Swoją drogą, może niebawem napiszę recenzję tej knajpki.

3 komentarze:

  1. Brrr... mnie by nic nie przekonało do takiej pracy ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie pamiętam żadnych zakazów. Tym bardziej, że mimo, iż pracowałam w McDonald's, to nikt nigdy nie wtajemniczał mnie, z czego dokładnie robione jest tamtejsze jedzenie - ani na szkoleniach, ani w samej pracy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kiedyś przez wakacje pracowałam w wytwórni pakietu. Praca na dwie zmiany, cały dzień na stojąco, jedna 15 minutowa przerwa w ciągu dnia i kierownik podkręcający prędkość maszyny, jak tylko zobaczył, że się wyrabiam, bo "trzeba zrobić normę".
    Wracałam z dniówki, szłam spać, budziłam się tylko na obiadokolację i szłam spać dalej. Jak chodziłam na popołudniówki to spałam od 23tej do 13tej.
    Zarabiałam 800-900 zł na rękę. Wtedy nienawidziłam tej roboty, ale teraz doceniam to doświadczenie.
    Teraz mam firmę i nie wyobrażam sobie zatrudnić osoby, która nigdy nie pracowała choć przez miesiąc w gównianym zakładzie.
    Raz popełniłam kardynalny błąd i zatrudniłam dziewczynę świeżo po studiach, która nigdy nigdzie nie pracowała. Praca z nią była katorgą. Nie dość, że miała ewidentny problem, że jestem od niej młodsza, to na każde polecenie/prośbę reagowała jakby miała mi łaskę robić, że u mnie pracuje. Teraz zamiast księżniczek, wolę zatrudniać osoby bez studiów, ale które już dostały kopa w dupę i chcą pracować, a nie jedynie raczą udawać, że pracują.

    OdpowiedzUsuń