Wbrew temu, co się mówi nie uważam, by praca w McDonald’s
była zła.
Sama pracowałam w McDonald’s pod koniec liceum, a dokładniej
w wakacje między drugą a trzecią klasą. Chciałam sobie trochę dorobić do
kieszonkowego.
Tak się złożyło, że mój przyjaciel wcześniej pracował w tej
restauracji i dzięki temu udało mi się dostać tam po znajomości. Co prawda
musiałam tak, jak wszyscy wypełnić formularz, wyrobić sobie książeczkę
sanepidowską i dokonać innych formalności, ale powiedzmy, że wiedziałam, że to
tylko formalności. Niedługo po krótkiej rozmowie z jedną z menedżerek dostałam
telefon. Zostałam wysłana na szkolenia do Krakowa. Jak każdy nowy pracownik.
Później dostałam łaszki, parę kartek z rozpisanymi składnikami kanapek oraz z wyjaśnionymi
tzw. „tempami”, no i oczywiście umowę do podpisania.
Przyznam, że okłamałam swoich przyszłych pracodawców mówiąc,
że zależy mi na pracy na czas nieokreślony i, że po wakacjach też mam zamiar
pracować. W przeciwnym razie prawdopodobnie by mnie nie przyjęli.
Mój pierwszy dzień wspominam całkiem nieźle. Miałam
praktyczne szkolenie z pracy na tzw. „stronie czerwonej”, czyli tam gdzie
przyrządza się wszystkie kanapki z wołowiną, poznałam kilka miłych dziewczyn,
popracowałam parę godzin, po czym poszłam do domu. Z całkiem dobrym
nastawieniem.
Dlatego już następny dzień był dla mnie niemiłym zaskoczeniem i
nie rokował tak dobrze. Tak się składało, że na mojej zmianie pracowała
Gosia, kobieta po czterdziestce i – co mi się rzuciło w oczy – pilna co najmniej
tak, jakby płacili jej za tą pracę grube tysiące.
Nie byłoby w tym nic złego,
gdyby nie fakt, że panoszyła się jak kierowniczka, podczas gdy była na tym
samym stanowisku, co ja. Dziś widzę, że chciała mi pokazać, gdzie moje miejsce –
co często się zdarza, bo kiedy do pracy przychodzi nowa osoba, wówczas starsi
stażem pracownicy lubią się dowartościowywać jej kosztem.
Był weekend, co oznaczało wzmożony ruch. W dodatku godziny
obiadowe i przyjechała jakaś wycieczka. Jednym słowem – rzeźnia. Wtedy
przeszłam coś w rodzaju chrztu. W przypadku wielu zamówień wprowadza się
specjalne tempo, do grilla wkłada się więcej kawałków mięsa, trzeba
zapierdzielać, ale oczywiście wszystko według schematu, w odpowiedniej kolejności
i, jakby tego było mało, trzeba odpowiadać na komendy:
- Siedem cheeseburgerów i jeden hamburger, proszę!
- Siedem cheeseburgerów i jeden hamburger, dziękuję!
(na
grilla można było wrzucić maksymalnie 8 kawałków mięsa)
Czasem zapominałam o tych komendach, albo nakładałam cebulę
i ogórka nie w tej kolejności, co trzeba i Gosia się wściekała. Nie zwracała mi
uwagi, tylko, ładnie mówiąc darła twarz. Nie reagowałam mimo, że nie znoszę gdy
się na mnie krzyczy – po prostu nie było czasu na kłótnie.
Musiałam się wykazać i dałam radę. Od tamtej pory wszystko
wydawało mi się takie łatwe. Jeśli chodzi o Gosię, kiedy było już po wszystkim
powiedziałam jej, że nie życzę sobie, żeby na mnie krzyczała, tym bardziej, że
nie jestem jej podwładną. Przez pewien czas była na mnie obrażona, ale w końcu
jej przeszło i potem nawet się zgrałyśmy.
Każdy kolejny dzień w tym miejscu był podobny, ale już nie
tak stresujący. Czas pracy szybko mijał, bo właściwie nie było godziny, w
której nie trzeba było nic robić. Większość czasu przepracowałam na stronie
czerwonej, więc najwięcej wiem na temat sposobu przyrządzania kanapek.
To prawda, że długość życia jednej kanapki wynosi 10min. Po
tym czasie powinna ona zostać wyrzucona do kosza, ale jak wiadomo, nikt nie
lubi wyrzucać jedzenia i dlatego w miarę możliwości podgrzewało się je dłużej. Zwłaszcza,
jak był ruch, a ja stałam sama na stronie czerwonej, bo osoba z którą
pracowałam, odpowiedzialna za „BIN” (podgrzewacz) akurat poszła na przerwę. Oczywiście
te najstarsze kanapki zawsze sprzedaje się w pierwszej kolejności. Do BigMaców
dorzuca się sałaty, żeby wyglądały na nowsze. Ale przynajmniej w McDonald’s w
Nowym Sączu, za mojej kadencji nie dawaliśmy klientom kanapek starszych niż
15-20 minut. I tak pod koniec dnia, kiedy przychodził czas na podsumowanie
strat, tych kanapek w śmietniku było ok. stu, w porywach do dwustu.
Czasem wysyłano mnie na lobby i musiałam sprzątać stoliki,
wyrzucać śmieci, ewentualnie zmywać podłogi. Nie lubiłam tego, ale to chyba
normalne – spójrzcie czasem na miny tych biednych pracowników, którzy muszą
szperać w śmieciach, podczas gdy wy pakujecie swoje powiększone zestawy. Jeśli
któryś z nich będzie szczęśliwy, to przyjdźcie tam za rok – będzie już
menedżerem, a może będą mówili do niego „panie kierowniku”. Oczywiście nie
namawiam was do stołowania się w Maku ;).
Raz natomiast zdarzyło mi się iść sprzątać teren wokół
budynku i to najlepsza fucha, jaka może się trafić w tym miejscu! Nic nie
robisz, tylko chodzisz dookoła budynku, nikt cię nie obserwuje, więc możesz
palić głupa i robić co chcesz, ale tak ci się nudzi, że aż zaczynasz szukać
jakichś porzuconych petów, żeby załadować je na łopatkę.
Innym razem zdarzyło mi się stać na kasie, ale jakoś
niespecjalnie mnie to jarało. Kadra menedżerska była całkiem w porządku i chyba
zauważyli, że nie za dobrze sobie radzę, więc po godzinie wysłali mnie z
powrotem na kanapki. Nie wiem, pewnie bym to ogarnęła po jakimś czasie, ale nie
brakowało pracowników, którzy już mieli to wszystko w małym palcu, a ja
za to śmigałam przy grillu.
Raz zostałam wysłana na Drive’a i musiałam przyjmować
pieniądze i wydawać rachunki przez okienko. Pewien pan bardzo intensywnie się
we mnie wpatrywał i próbował jakoś zagadać w oczekiwaniu na jedzenie. Po
krótkiej pogawędce musiał odjechać, więc szybko wyciągnął z portfela 10zł i
powiedział:
- Proszę, to na dzieci.
Wzięłam do ręki te pieniądze, ale nie wiedziałam co mam z
nimi zrobić, więc… położyłam je przy sobie, na parapecie. Kiedy odjechał, spytałam
przełożonej, co mam zrobić z tym banknotem, a ona kazała mi włożyć go do kasy.
Dlaczego w ogóle o tym piszę? Długie miesiące nie miałam pojęcia, o co chodziło
temu facetowi. Dopiero, kiedy odwróciły się role i to ja po jakimś roku
zajechałam do McDrive’a po niskokalorycznego Wieśmaka, zobaczyłam pod okienkiem…
skarbonkę z fundacji McDonald’s.
Gość chciał pomóc jakimś biednym dzieciom, a wyszło to tak,
jakbym uznała te pieniądze za jakiś napiwek, po czym wylądowały w kasie. Oto
dowód na to, że nawet mnie zdarza się być debilem.
Miałam jeszcze jedną, ale tym razem nieprzyjemną sytuację.
Podczas szkolenia „na frytkach”. Był to już ostatni tydzień mojej pracy w tym
miejscu. Instruktorka pokazując mi, jakim ruchem należy przełożyć usmażone
frytki z frytkownicy do pojemnika, niechcący wylała mi olej na prawą dłoń.
Bolało jak diabli, popsikała mnie jakąś pianką, zabandażowała rękę, po czym wróciłam
do pracy.
Byłam głupia. Mogłam spokojnie iść na L4, zwłaszcza że był
to już trzeci miesiąc mojej pracy tam, więc trochę mi to zbrzydło i
jednocześnie ostatni tydzień, bo już zdążyłam złożyć wypowiedzenie. Ba,
mogłabym się ubiegać o odszkodowanie, bo był to wypadek przy pracy! Ale byłam
jeszcze niedoświadczona, nikt mnie nie uświadomił i w efekcie jak ten jeleń
pracowałam tam jeszcze przez tydzień z plastrem z Hanną Montaną na ręce. Całe
szczęście blizny po oparzeniu prawie nie widać.
Czy polecam pracę w McDonald’s?
Zależy komu. Jeśli jesteś po studiach, albo – co gorsza –
masz trzydzieści parę lat, to chyba powinno być stać cię na więcej. No chyba,
że cię to kręci. Przeczytałeś powyższą relację, więc sam oceń, czy to coś dla
ciebie.
Natomiast jeśli jesteś młodziakiem i jeszcze nigdzie nie
pracowałeś, to prawdopodobnie nie ma lepszej pracy na start (chyba, że ciocia
załatwi ci ciepłą posadkę u siebie w firmie). Przede wszystkim dlatego, że jest
to umowa o pracę. Dostajesz trzymiesięczny okres próbny, plakietkę z imieniem
podpisaną „uczę się” i masz w tym czasie taryfę ulgową. Poznajesz różnych ludzi
i właściwie twój dalszy byt w tym miejscu zależy od tego, czy trafi ci się
spoko ekipa, czy banda nieudaczników. Ale tak naprawdę wszędzie jest podobnie –
spotkasz więc ludzi fajnych i mniej fajnych. Jeśli należysz do tych szczęściarzy, którzy mają dar
zjednywania sobie ludzi i potrafią się zaaklimatyzować w każdym ekosystemie, niestraszne
ci będzie obcowanie z tymi, którzy będą mieli jakiś problem odnośnie twojej
osoby. A jeśli nie... cóż, najwyżej nauczysz się z nimi obchodzić.
Wypłatę dostaniesz na czas, nikt nie zapłaci ci więcej niż
oczekujesz, ale z drugiej strony – nikt nie zapłaci ci mniej. W zależności od
miasta, od lokalizacji i od innych, różnych czynników stawka godzinowa jest
inna, ale waha się w granicach od 7-10zł brutto. Jeśli ktoś ma jakieś inne informacje na ten temat, niech da znać.
Kierownicy zmiany przynajmniej u mnie byli lajtowi. Może to
zależy od stanowiska? Ci, którzy awansowali śpią już spokojnie, więc nie
wyżywają się na współpracownikach? A może po prostu ja miałam szczęście do
wyrozumiałych* przełożonych.
*o tak… raz zdarzyło mi się „zachorować”. Dostałam białej
gorączki, bo szykowała się fajna impreza i nie mogło mnie na niej zabraknąć. A
miałam pracować jakoś od 18 do północy, co nie wchodziło w grę. Wydzwaniałam do
pracy sto piętnaście razy i nie mogłam się dodzwonić, więc postanowiłam olać to
i po prostu nie przyjść na swoją zmianę. Nie powiedziałam nic rodzicom,
spakowałam swoje robocze ciuchy, że niby idę normalnie do pracy i tyle mnie
widzieli. Wróciłam późno w nocy, a na następny dzień poszłam do pracy, jak
gdyby nigdy nic i usłyszałam tylko: „Olka! Co to za niechodzenie do pracy?!”,
na co odpowiedziałam niewinnym uśmieszkiem i moja kierowniczka zapomniała o
sprawie :D.
P.S. Czy dzięki pracy w McDonald’s odechciało mi się jeść
fast foody? Nie, co świadczy o tym, że tam naprawdę przestrzega się zasad
dotyczących żywności (choć to też może zależeć od miejsca). Tak, czy inaczej
długo po opuszczeniu progów zaplecza przychodziłam do Maka na mojego ulubionego
PorkBurgera, którego dziś już nie mają w ofercie. Potem przestawiłam się na
Wieśmaka. Właściwie jeśli miałabym coś polecić, to najpewniej te większe, albo
sezonowe kanapki, gdyż są robione na zamówienie i praktycznie zawsze są świeże.
Ale jakby co, to nic nie polecam, bo od dawna omijam tego typu miejsca, a jak
mam dziką ochotę na burgera, to idę do MooMoo. Swoją drogą, może niebawem napiszę
recenzję tej knajpki.
Brrr... mnie by nic nie przekonało do takiej pracy ;)
OdpowiedzUsuńNie pamiętam żadnych zakazów. Tym bardziej, że mimo, iż pracowałam w McDonald's, to nikt nigdy nie wtajemniczał mnie, z czego dokładnie robione jest tamtejsze jedzenie - ani na szkoleniach, ani w samej pracy.
OdpowiedzUsuńKiedyś przez wakacje pracowałam w wytwórni pakietu. Praca na dwie zmiany, cały dzień na stojąco, jedna 15 minutowa przerwa w ciągu dnia i kierownik podkręcający prędkość maszyny, jak tylko zobaczył, że się wyrabiam, bo "trzeba zrobić normę".
OdpowiedzUsuńWracałam z dniówki, szłam spać, budziłam się tylko na obiadokolację i szłam spać dalej. Jak chodziłam na popołudniówki to spałam od 23tej do 13tej.
Zarabiałam 800-900 zł na rękę. Wtedy nienawidziłam tej roboty, ale teraz doceniam to doświadczenie.
Teraz mam firmę i nie wyobrażam sobie zatrudnić osoby, która nigdy nie pracowała choć przez miesiąc w gównianym zakładzie.
Raz popełniłam kardynalny błąd i zatrudniłam dziewczynę świeżo po studiach, która nigdy nigdzie nie pracowała. Praca z nią była katorgą. Nie dość, że miała ewidentny problem, że jestem od niej młodsza, to na każde polecenie/prośbę reagowała jakby miała mi łaskę robić, że u mnie pracuje. Teraz zamiast księżniczek, wolę zatrudniać osoby bez studiów, ale które już dostały kopa w dupę i chcą pracować, a nie jedynie raczą udawać, że pracują.