Na co dzień znajduję setki powodów do tego, by się
przejmować. Porzucone psy na nowym osiedlu, potykające się konie na płycie
Rynku, stare babcie podchodzące do stolików prosząc o parę groszy, to, że jutro
ma być „załamanie pogody” i szlag trafi przedwiośnie, permanentny brak kasy
na wszystko, choćby nie wiadomo ile jej było – zawsze jest za mało; fanaberie
Putina, plątające się pod nogami gołębie i dzieci, które za nimi ganiają, mam
wymieniać dalej? Życie dokucza mi na każdym kroku i za każdym razem, gdy
wyruszam w świat w poszukiwaniu problemów, daleko chodzić nie muszę.
W dodatku, jak na złość, jestem strasznie wrażliwą
osobą. Ciężko przejść mi obojętnie wobec czyjejś krzywdy, rzadko ot tak
przychodzi mi przymknięcie oka na to, że w pobliżu mnie – a czasem nawet na
drugim końcu świata – dzieje się coś niedobrego.
Ja i niesprawiedliwość na tym świecie to niezbyt
ciekawe połączenie. Dlatego, jeśli słyszę, gdy ktoś bez pardonu oskarża innych
ludzi, bo ogarnęła ich znieczulica… normalnie nóż by mi się w kieszeni otworzył,
ale muszę się na to znieczulić. Po prostu odwrócić głowę, poraz kolejny widząc
czyjeś nieszczęście. Doszłam do wniosku, że gdybym miała przeżywać wszystko tak,
jak to leży w mojej naturze, nigdy nie byłabym szczęśliwa.
Niecały rok temu wracaliśmy sobie z piwka w
Ambasadzie Śledzia z moim facetem. Byliśmy oboje w niekiepskich nastrojach.
Śmialiśmy się ze wszystkich i ze wszystkiego, generalnie fajny stan, polecam.
Mając skręcić na Pomorską, czyli tam, gdzie wówczas mieszkaliśmy, zobaczyliśmy
gołębia sztywno leżącego na grzbiecie. Rozpłakałam się. Zajęło mi to parę
dobrych minut, by dojść do siebie, ale przez resztę wieczoru nie miałam już tak
dobrego humoru, jak wcześniej.
O tym, że każdy jest kowalem własnego losu wiem już
od dawna, choć też nie lubię, gdy ktoś bez cienia zawahania twierdzi, że każdy
ma to, na co sobie zapracował. Za wiele w życiu przeszłam i jeszcze więcej
widziałam by twierdzić, że nie ma czegoś takiego, jak zły los. To, gdzie
jesteśmy jest wypadkową tego, co zrobiliśmy w tym kierunku i tego, co było kompletnie
niezależne od nas. Oczywiście, idąc tym tropem bardzo łatwo zacząć współczuć ludziom i
sypać groszem każdemu żulowi, który zaczepia cię na ulicy...
Ale zmieniłam się. Stwierdzam u siebie
zaawansowaną znieczulicę. Nie interesuje mnie już, w jakim stopniu ktoś jest
odpowiedzialny za to, że coś złego go spotkało i w jakim stopniu ktoś inny
swoje sukcesy zawdzięcza sobie samemu. Jeśli mam na coś wpływ, mogę pomóc i
sama na tym nie tracę – pomagam. Ale jeśli nie mogę nic poradzić na to wszechobecne
zło, po prostu idę dalej i nie oglądam się za siebie.
Znieczulica jest w porządku. Świata nie zmienię,
czasem tylko mam okazję zmienić jedną małą jego cząstkę. Sądzę, że jeśli moim
czułym punktem jest krzywda psów, mogę im pomóc. Tym bardziej, że one są niemal
w pełni zależne od człowieka. Ale już nie widzę się w roli działaczki na rzecz
wszystkich zwierząt, wszystkich ludzi, środowiska i nie wiadomo czego jeszcze.
Lepiej być efektywnym w jednej dziedzinie, niż powierzchownie pomagać
wszystkim.
Jest sytuacja krytyczna na Ukrainie. W dodatku jakiś
samolot porwali kosmici. I co z tego? Są ludzie, którzy się na tym znają i,
którzy realnie mogą się w te sprawy zaangażować. Ja mam to gdzieś. Leję na to sikiem złożonym. Wolę się do
tego przyznać, niż lamentować w internecie, jak bardzo mnie martwi los tych
ludzi, klikać lajki pod zdjęciami, udostępniać filmiki, bulwersować się po przeczytaniu artykułu o Majdanie w Glamour; zabierać głos w dyskusji czy będzie wojna, czy nie i czy to dobrze, czy źle; udawać intelektualistkę, bo niby upoważnia
mnie do tego piątka z historii. I żeby tylko do tego ograniczało się moje
działanie. W ostatecznym rozrachunku i tak robię tyle samo dla Ukrainy i tak
samo zażarcie pomagam w znalezieniu zaginionego Boeinga, co ci wszyscy ludzie.
Co mi da to, że jadąc autobusem, minę zziębniętego
chłopca na przystanku i przez kolejne dwie minuty będę o nim myśleć? Co JEMU to
da? Zrobi mu się dzięki temu cieplej? Lepiej na duszy, że ktoś mu współczuje?
A nawet, jeśli nie będę w autobusie, tylko na tym
samym przystanku, to co? Mam ściągnąć swoją kurtkę i dać jemu?
Chyba jednak w takim razie wolę uchodzić za nieczułą. Nie żyję
po to, by być bohaterką, tylko po to, by być szczęśliwa. I jeśli komuś pomagam,
to także głównie po to, by móc poczuć się lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz