Jest ich niewielu, ale niedawno na fejsie stuknęła setka, więc wypada to jakoś uczcić. Trochę już razem przeżyliśmy, trochę już się znamy. Dlatego pragnę wymienić tutaj wszystkich, których lubię.
Typy czytelników, których lubię:
Ufający – znają mnie tylko z internetu, czyli tak naprawdę
mnie nie znają, ale z jakichś przyczyn postanowili podzielić się ze mną
ciekawostkami dotyczącymi swojego życia. Pod każdym wpisem o relacjach damsko-męskich, albo o innych sprawach uczuciowych zwierzają się, pisząc o zawodach
miłosnych, o smutnych rozstaniach i nieodwzajemnionych
uczuciach, rzadziej o tym, że są szczęśliwie zakochani. Niektórzy w dwóch
zdaniach, inni potrafią poświęcić temu trochę więcej czasu, w efekcie czego
czytam komentarz, który spokojnie mogłby znaleźć się w jakimś zbiorze opowiadań. I nie
wiem, co myśleć. Bo z jednej strony trochę przykro mi czytać, że ktoś ma
problemy. Z drugiej, sama mam dylemat, czy jestem odpowiednią osobą, żeby
wiedzieć o was tyle, a z trzeciej cieszę się, że ktoś dał mi taki kredyt
zaufania.
Mówiący o moim blogu poza nim, czyli obgadujący – czy to przy piwie ze znajomymi,
czy na facebook’u, czy gdziekolwiek indziej. Nawet, jeśli wypowiadają się negatywnie to znaczy,
że to co mówię w jakiś sposób oddziałuje na moich odbiorców. Podobno nie ma
czegoś takiego, jak zła reklama.
Zgadzający się – nic tak nie pieści mojego ego, jak to, że ktoś powie albo napisze: „trafiłaś w samo sedno”. No nie oszukujmy się, kto nie lubi czuć, że ma
rację?
Czytający ukradkiem – to się tyczy moich znajomych. Takich,
którym nigdy nie chce się napisać komentarza, nigdy nie klikają „lubię to” –
gdybym nie znała, nie wiedziałabym o ich istnieniu. Pisząc bloga w jakiś sposób
się obnażam, a w ich przypadku czuję się trochę tak, jak musi się czuć prostytutka,
którą ktoś ze znajomych nakryje w niskobudżetowej produkcji na
redtube. Przecież proste, że muszę oficjalnie ich zapewnić o swojej dozgonnej miłości. Trzeba się jakoś podlizać, żeby nie wykorzystali tej wiedzy przeciwko mnie. A już najlepiej jest, jak spotykam ich na uczelni, albo w totalnie przypadkowym miejscu i słyszę: „jedziesz w tym roku na Openera?” Albo: „ten twój makaron z łososiem był pyszny!”
Twierdzący, że jestem niemiła – tylko dlatego, że nie
rozumieją mojego poczucia humoru, tego, że lubię prowokować i nie przepadam za
zbytnim głaskaniem się nawzajem po włoskach.
Zaskakujący – kiedy napiszę o pasztetach, absolutnie nikt
nie powie mi nic w stylu, że jestem głupia, bo oceniam po wyglądzie. Kiedy
oznajmię, że nie lubię dzieci, napiszę na ten temat całą litanię i spodziewam
się linczu… oni się z tym utożsamiają. Natomiast kiedy z moich rąk powstanie
tekst, o którym myślę, że na pewno wszyscy się z nim zgodzą – mają jakieś „ale”
i zdają się chwytać mnie za słówka. To jest fajne, bo daje mi pogląd na to, jak różnymi
schematami myślą ludzie.
Słuchający podobnej muzyki – bez dwóch zdań! Zarówno w
realu, jak i w wirtualnym świecie, kiedy mam do czynienia z ludźmi, którzy podzielają
mój entuzjazm muzyką – czuję, że się dogadamy. Zawsze traktuję to jakoś
nadwyraz osobiście, zawsze lubię gdy ktoś powie „o, fajny kawałek”, bo to
trochę tak jak z lajkami na fejsie – „lubię to” czasem klikną osoby, które mają
do mnie neutralny stosunek, ale nigdy nie zrobią tego osoby, które mnie nie
lubią. Choćbym wrzuciła swoje zdjęcie ich z ich ulubionym wokalistą.
„Hejtujący” mnie – nie jest ich wielu, miewają okresy, w
których zjawiają się tutaj hurtowo, ale później ślad po nich ginie na
parę ładnych miesięcy. Wbrew pozorom lubię ich. Są dla mnie fenomenem. Zawsze
zastanawiałam się, jak to jest że niektórzy poświęcają swój czas i energię,
żeby napisać mi jakiś brzydki komentarz. Co myśli taka osoba w trakcie
kreowania hejtu i kim jest, skoro przyjemność sprawia jej psucie komuś humoru. Lubię
ich właśnie dlatego, że dzięki nim świat staje się dla mnie mniej
przewidywalny, a bardziej tajemniczy.
Cofający suba – tych to kocham. Z mojej perspektywy wygląda
to tak: najpierw kopnie mnie zaszczyt, że ktoś postanowił śledzić mojego bloga,
następnie spodziewam się jakiegoś
odzewu, później widzę, że dalej „wciąż te same mordy w komentarzach”, czyli
kolejny martwy lajk. Mija trochę czasu, napiszę coś co mu się nie spodoba/coś w
jego opinii mało ciekawego/coś jego zdaniem głupiego i... klika „nie lubię”.
Czytelnik-widmo. Fata Morgana. Równie dobrze mogłabym kupić sobie fanów z
Indonezji na allegro bo znaczą oni dla mnie tyle samo, co osoby, które nigdy nie
dały żadnego znaku życia. To tak, jakby ktoś nieznajomy mi wbił na imprezę, przedstawił
się, po czym… poszedłby do domu. Aha. Dlaczego ich lubię? Bo nie wiem czemu, ale
sobie wyobrażam, że strzelają focha o nie wiadomo co. To urocze.
Wchodzący w interakcję – tacy, którzy dają dowód tego, że tu są. Nie traktują mnie jakbym przybyła z innej planety, nie patrzą na mnie, jakbym mówiła w nieziemskim języku, tylko odpowiadają na moje zaczepki. Zgadzają się, albo podważają to, co mówię.
Niewątpliwie ile czytelników, tyle typów. Każdy jest
wyjątkowy. Dziękuję wszystkim i każdemu z osobna za to, że mnie czytacie. Ale jednak
mimo wszystko lubię tylko tych z was, którzy komentują. Byle jak, ale
komentują. Tak, jak wy polubiliście mnie dopiero po lekturze tego, co tutaj wypisuję, a nie po zobaczeniu samego logo, tak powinniście wiedzieć, że nie da się lubić kogoś tylko za ksywkę, albo za imię i nazwisko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz