sobota, 14 grudnia 2013

Te piosenki...

Są takie piosenki, które są grane na emocjach. Piosenki, wobec których nagle wszystko przestaje istnieć. Jesteś względnie szczęśliwym człowiekiem, dopóki sam ich sobie nie włączysz, nie usłyszysz w jakimś filmie, albo w radiu… To piosenki, które mogłyby być ścieżką dźwiękową do tych chwil, które chcesz przeżywać tylko w samotności, bo gdyby ktoś cię nakrył podczas ich przeżywania, zapadłbyś się pod ziemię. To są piosenki, które uderzają w najbardziej czułe punkty na twoim ciele.

Podczas pisania tego trzęsą mi się ręce i stukając palcami o klawiaturę nie trafiam we właściwe literki.
Kiedyś byłam nieszczęśliwie zakochana. A właściwie wcale nie byłam nieszczęśliwie zakochana. Nie skończyło się tak, jak to się kończy zwykle, czyli że pogodziłam się z tym, że nigdy nie będę z tym facetem. Ja dostałam, czego chciałam…


To było jakoś w wakacje. Co tydzień w jednym z pubów w moim mieście odbywały się koncerty okolicznych kapel. Nie znałam żadnej, ale chodziłam tam, bo zakumplowałam się z dwiema dziewczynami, które były jakieś trzy, cztery lata starsze ode mnie. Ja miałam wówczas przerwę przed drugą klasą gimnazjum. Nie znałam tam nikogo oprócz Karoliny i Kasi, bodajże. Przyczepiłam się do nich, dzięki czemu miałam okazję posłuchać rozmów licealistów, ale byłam zbyt nieśmiała, żeby się odezwać. Tak mi się to podobało, że przebywam z ludźmi starszymi od siebie i – jak mi się wówczas wydawało – tak samo dojrzałymi, jak ja. Bo ja oczywiście uważałam się za mądrzejszą od swoich rówieśników i gardziłam większością z nich… co do tych drugich, na pewno niewiele się myliłam, a jeśli chodzi o licealistów – dopiero po latach dotarło do mnie, że to w dużej mierze była taka sama banda faggotów.

Na jednym z tych koncertów sączyłam piwo z sokiem malinowym (jedno z tych zakazanych, po których żułam gumę, żeby mama nic nie wyczuła) i rozmawiałam z moimi koleżankami, siedząc na schodkach, w ogródku. Nagle, ni stąd ni zowąd, podszedł do mnie brunet o zielonych oczach.

– Cześć, czy ty może jesteś Aleksandra? – zagaił. Wyglądał na dziwnie speszonego, a z drugiej strony miał w sobie coś takiego, że wystraszyłam się, że to jakiś wujaszek, który chce mi zwrócić uwagę, że spożywam alkohol w tym wieku.
– Tak, a co?
– Ja jestem Z. – przedstawił się, a jego nieśmiały uśmiech nie schodził mu z twarzy. – Wiesz, miałem ci dostarczyć płytkę od mojego kuzyna, Karola, ale nie spodziewałem się, że dziś będziesz, więc jej ze sobą nie wziąłem.
– Aha. To nic, innym razem mi ją dasz.

Co było dalej, nie pamiętam. Najprawdopodobniej wymieniliśmy się numerami telefonów, bo niedługo po tym się spotkaliśmy. I potem kolejny, i kolejny raz. Wtedy jeszcze było coś takiego, jak gadu-gadu, gdzie umawialiśmy większość naszych spontanicznych spotkań. To był facet, który imponował mi swoją wiedzą i ciekawie opowiadał o filmach, książkach, muzyce i innych duperelach, o których wcześniej nie miałam pojęcia. A ja siedziałam i nie miałam potrzeby nic mówić. Tylko go słuchałam i obserwowałam.

Nawet nie zauważyłam, kiedy się w nim zakochałam. Całkowicie mi to umknęło, ale w pewnym momencie zorientowałam się, że nie mogę oderwać od niego wzroku. Onieśmielał mnie. Nasze jesienne spędy nad rzeką, na jakiejś opuszczonej łodzi, albo zimowe spacery wałami, w głąb ciemnych lasów, ślady lisa, krakanie wron – to wszystko było tak zajebiste, że doczekało się nie jednego wiersza, bo wtedy to miałam największą potrzebę tworzenia.
Wciąż doprowadzał, że żołądek podchodził mi do gardła. Raz postanowiłam przestać milczeć i wreszcie odważyłam się powiedzieć coś więcej – wyznałam mu miłość. Powiedział wtedy, że on też kiedyś się we mnie kochał, ale potem uznał, że jestem taka delikatna, że bałby się mnie zranić, bo on jest jeszcze szczeniakiem.
Mimo to, nadal co jakiś czas się spotykaliśmy a ja udawałam, że mi przeszło. Po drodze oboje mieliśmy kilka przygód, których nie nazwałabym związkami. Kiedyś – jakiś rok po tym, jak powiedziałam mu, co do niego czuję – spotkaliśmy się któryś raz z kolei. To była zima, ja byłam świeżo po zerwaniu z jakimś dupkiem, poszliśmy zmrozić tyłki do parku. Siedzieliśmy sobie na ławeczce, patrzyliśmy w gwiazdy i nagle on powiedział coś, co, gdybym nie siedziała, zwaliłoby mnie z nóg. Powiedział, że mnie kocha. I że chciałby, żebym dała mu szansę.

Popełniłam wtedy największy błąd, jaki mogłam, bo dałam po sobie poznać, że mnie to cieszy i,  jakżeby inaczej – zgodziłam się.
Niedługo potem przyszła wiosna, zaczęły się nasze jeszcze dłuższe spacery, pocałunki i tak zwane motyle, które mimo ciepła na zewnątrz, na dobre zadomowiły się w moim brzuchu.
Chwile, podczas których byłam najszczęśliwszą dziewczyną pod słońcem. Wydawało mi się, że złapałam boga za nogi. Potem, co prawda okazało się, że bóg nie istnieje, ale przynajmniej przez chwilę mogłam się łudzić.

W przeciwieństwie do tych wszystkich nieszczęśliwie zakochanych dziewczyn, ja miałam niezłe szczęście. Większość takich niespełnionych miłości kończy się złamanym sercem i nigdy nie dowiadujesz się, jak by to było, gdyby on odwzajemnił twoje uczucie. Przez resztę życia żyjesz w niewiedzy. Ale ta niewiedza to błoga nieświadomość.

Nie wiem, czy warto było przez tych kilka miesięcy cieszyć się byciem z nim, bo później on wyjechał zagranicę (był starszy o trzy lata) i mnie zostawił. Przez całe wakacje miałam nadzieję, że po jego powrocie, pod koniec wakacji, na nowo się zejdziemy i będzie, jak dawniej.
Nie było.

Piosenki, których wtedy słuchałam, to były te wesoło-smutne, optymistyczno-pesymistyczne. Niedopowiedziane nuty, dźwięki w tle. Zatraciłam się w nich. Z pozoru taka banalna piosenka o miłości, jak Green eyes Coldplay’a potrafiła wzbudzić we mnie tyle emocji, że do oczu aż cisnęły się łzy. To było takie naiwne, bezradne czekanie. Patrząc na to z perspektywy czasu mogłabym się zaśmiać, bo co ja mogłam wtedy wiedzieć? Tkwiłam w schemacie. W schemacie, który skazywał to wszystko na jedno wielkie bum.
Ale to była moja pierwsza miłość. Dziewicza, nieświadoma i nieskażona niczym. Nie ma się z czego śmiać.

Dziś zastanawiam się, jakby to było, gdybym nie doczekała się związku z nim. Albo była na tyle mądra, żeby powiedzieć mu „nie, już jest za późno”. Może spotykalibyśmy się do dziś i związali dopiero wtedy, kiedy oboje w miarę się wyrobimy. Może raz na jakiś czas próbowalibyśmy się umówić na jakieś lanie dupy i co chwilę by nam nie wychodziło, bo coś tam. A może ta znajomość, jak jedna z wielu, po prostu by umarła. Tego nie wie nikt.
Ale nie dbam o to. Nie żałuję. Przez tych kilka lat zmieniło się wszystko. Między innymi moje spojrzenie na świat, moje ciało i to, jak rozumiem miłość. A moje serce należy już do innego.
Jednak pierwsza miłość już zawsze będzie definiowała mnie, to, co lubię w facetach i moją wrażliwość, także muzyczną.
Bo z tego wszystkiego została muzyka. Ona zawsze jest aktualna. Nawet, jeśli miejsce starych piosenek zastąpiły nowe, to są w pewien sposób do nich podobne. Zaczynają się niepozornie, a potem, w trakcie słuchania zaczynasz coś rozpoznawać. Tak samo przenikają do szpiku kości i sprawiają, że drętwiejesz. I nie wspominasz wydarzeń z przeszłości. One są nieważne. Najważniejsze są uczucia, emocje. Wciąż te same. 


Już gdzieś ją słyszałeś. Muzyka, która, cokolwiek byś nie powiedział – przemawia bardziej. Lepiej. Mocniej.

Znacie taką?

10 komentarzy:

  1. właściwie nie wiem, co powiedzieć... napisałaś ten tekst tak od siebie i zarazem wyszło Tobie coś tak pięknego, że mnie zatkało... "Ale to była moja pierwsza miłość. Dziewicza, nieświadoma i nieskażona niczym." Stety niestety taka miłość (a raczej jej wspomnienie - zyski, ale przede wszystkim STRATY) wlecze się już potem przez całe życie :/


    Ja unikam słuchania TYCH piosenek.

    OdpowiedzUsuń
  2. też rzadko mam na nie nastrój. to takie masochistyczne samemu sobie je włączać, więc nic w tym dziwnego.
    dziękuję za miłe słowa, Marto :). stresowałam się, jak ten tekst zostanie odebrany.

    OdpowiedzUsuń
  3. wiesz, właśnie to zdanie, które (być może słusznie) obawiałaś się, że zostanie wyśmiane, właśnie to zdanie wzruszyło mnie... chyba nic nie dociera do drugiego człowieka tak głęboko, jak obnażenie własnej słabości, delikatności i piękna... eh, w głębi duszy wszyscy jesteśmy wrażliwymi romantykami tęskniącymi za romantyzmem, szlachetnością i czystością, którą gdzieś, kiedyś tam, komuś, bez sensu oddaliśmy... i nie zostało to docenione :/
    bo wiesz, nie tylko, że z horyzontu znika dany człowiek - razem z nim znika coś dobrego, znika ta naiwna, szczera, prawdziwa część nas... i potem tak łatwo przywdziewać maski :/

    tzn. tak myślę, ale może się mylę ;)

    pozdrawiam i miłego wieczoru!

    OdpowiedzUsuń
  4. cieszę się, że wywołałam u ciebie taką refleksję. jednak pomyśl - dzięki temu też czegoś się człowiek uczy, a potem każda następna miłość jest bardziej świadoma i dojrzała.
    ale wiadomo, że za każdym razem, kiedy otwierasz serce, ryzykujesz, że ktoś ci je złamie. dlatego ta następna miłość jest już skażona jakimś lękiem przed cierpieniem. w sumie to dobrze, bo rozsądek jest tak samo ważny, jak uczucia.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja też mam takie piosenki, które kojarzą mi się z pewnymi momentami. Tych, które źle mi się kojarzą staram się nie słuchać.

    Podziwiam Cię za to, że potrafisz na blogu napisać coś tak szczerze i prosto z serca. Podoba mi się to, że darzysz swoich czytelników takim zaufaniem :*

    OdpowiedzUsuń
  6. to jest jedna z wielu historii, które jeszcze opowiem, wszystko w swoim czasie :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Hej :) Nominowałam Cię do blogerskiej nagrody Liebster Blog Award, szczegóły: http://anty---materia.blogspot.com/2013/12/liebster-blog-award.html

    OdpowiedzUsuń
  8. Wczoraj, tak wczoraj poszłam na koncert Meli Koteluk. Uwielbiam Melę. Po wczorajszym koncercie moja miłość do niej wzrosła o sto punktów. I stałam tam sama. Przypomniało mi się, że miałam na ten koncert iść z Nim. Miałam stać tu z Nim, a stałam sama. A kiedy Mela zaśpiewała 'Dlaczego drzewa nic nie mówią', eh...nostalgia na całego. Mogłabym wymieniać piosenki, które zawsze i wszędzie się mi kojarzą z daną sytuacją, osobą...historią. Moimi niezmiennymi hitami muzycznymi, z którymi jestem baaardzo związana emocjonalnie to przede wszystkim: "Alexander" zespołu Myslovitz (do końca życia ten utwór będę nuciła, kochała i przy nim płakała i się śmiała), 'The Scientist' Coldplay'a, 'Almost lover' A Fine Frenzy, 'Dlaczego drzewa nic nie mówią' Meli Koteluk i... ostatnie 'Milowy las' happysad'u.


    Swoją drogą - podziwiam za to, że się tak otwarłaś przed nami :)) Miło mi, że mogłam to przeczytać, pomyśleć nad tym... Pozdrowienia i cieplutkie uściski!:)

    OdpowiedzUsuń
  9. zespół Myslovitz ogólnie lubię, ale taką ich piosenką, i przy okazji jedną z wielu piosenek, które kojarzą mi się z tymi chwilami (o których tu napisałam) jest "Chciałbym umrzeć z miłości". i "The scientist" Coldplay to tak samo jedna z tych piosenek :) pokrywa nam się.
    co do Meli, to nie znam za bardzo jej muzyki, a to co znam jakoś mnie nie porwało.


    nie ma za co podziwiać, są takie historie, które chyba każdy zna, bo je przeżył i ich początek i koniec jest ten sam :).
    nie napisałabym tutaj o jakichś swoich aktualnych problemach, o mojej rodzinie czy o relacjach z bliskimi, bo to już jest wyzbywanie się prywatności, w dodatku nie tylko mojej. ale w powyższym wpisie nie przedstawiam nic, co mogłoby kogoś na to narazić. "Z." to wymyślony inicjał, w rzeczywistości ten gość ma zupełnie inaczej na imię, w dodatku żadnych szczegółów nie ujawniam. a i tak uważam, że tego typu historie często mówią o ludziach więcej, niż jakiekolwiek opisy i detale.
    także z jednej strony otworzyłam się przed wami, a z drugiej - napisałam opowiadanie :)
    pozdrawiam i trzymam kciuki, żeby te piosenki kiedyś nie przywodziły na myśl nikogo konkretnego, a jedynie przypominały te najmocniejsze uczucia i emocje. trochę szkoda ich unikać. mam nadzieję, że rozumiesz, o co mi chodzi.

    OdpowiedzUsuń
  10. Jewel-Foolish Games. Tysiące wspomnień....

    OdpowiedzUsuń