Są takie
piosenki, które są grane na emocjach. Piosenki, wobec których nagle wszystko
przestaje istnieć. Jesteś względnie szczęśliwym człowiekiem, dopóki sam ich
sobie nie włączysz, nie usłyszysz w jakimś filmie, albo w radiu… To piosenki, które mogłyby być ścieżką dźwiękową do tych chwil, które chcesz
przeżywać tylko w samotności, bo gdyby ktoś cię nakrył podczas ich przeżywania,
zapadłbyś się pod ziemię. To są piosenki, które uderzają w najbardziej czułe
punkty na twoim ciele.
Podczas pisania
tego trzęsą mi się ręce i stukając palcami o klawiaturę nie trafiam we właściwe
literki.
Kiedyś byłam
nieszczęśliwie zakochana. A właściwie wcale nie byłam nieszczęśliwie zakochana.
Nie skończyło się tak, jak to się kończy zwykle, czyli że pogodziłam się z tym, że nigdy nie będę z tym
facetem. Ja dostałam, czego chciałam…
To było jakoś w
wakacje. Co tydzień w jednym z pubów w moim mieście odbywały się koncerty
okolicznych kapel. Nie znałam żadnej, ale chodziłam tam, bo zakumplowałam się z
dwiema dziewczynami, które były jakieś trzy, cztery lata starsze ode mnie. Ja
miałam wówczas przerwę przed drugą klasą gimnazjum. Nie znałam tam nikogo
oprócz Karoliny i Kasi, bodajże. Przyczepiłam się do nich, dzięki czemu miałam
okazję posłuchać rozmów licealistów, ale byłam zbyt nieśmiała, żeby się
odezwać. Tak mi się to podobało, że przebywam z ludźmi starszymi od siebie i –
jak mi się wówczas wydawało – tak samo dojrzałymi, jak ja. Bo ja oczywiście
uważałam się za mądrzejszą od swoich rówieśników i gardziłam większością z nich…
co do tych drugich, na pewno niewiele się myliłam, a jeśli chodzi o licealistów
– dopiero po latach dotarło do mnie, że to w dużej mierze była taka sama banda faggotów.
Na jednym z tych
koncertów sączyłam piwo z sokiem malinowym (jedno z tych zakazanych, po których
żułam gumę, żeby mama nic nie wyczuła) i rozmawiałam z moimi koleżankami,
siedząc na schodkach, w ogródku. Nagle, ni stąd ni zowąd, podszedł do mnie
brunet o zielonych oczach.
– Cześć, czy ty
może jesteś Aleksandra? – zagaił. Wyglądał na dziwnie speszonego, a z drugiej strony miał
w sobie coś takiego, że wystraszyłam się, że to jakiś wujaszek, który chce mi
zwrócić uwagę, że spożywam alkohol w tym wieku.
– Tak, a co?
– Ja jestem Z. –
przedstawił się, a jego nieśmiały uśmiech nie schodził mu z twarzy. – Wiesz,
miałem ci dostarczyć płytkę od mojego kuzyna, Karola, ale nie spodziewałem się,
że dziś będziesz, więc jej ze sobą nie wziąłem.
– Aha. To nic,
innym razem mi ją dasz.
Co było dalej,
nie pamiętam. Najprawdopodobniej wymieniliśmy się numerami telefonów, bo niedługo po tym się spotkaliśmy. I potem kolejny, i kolejny raz. Wtedy jeszcze
było coś takiego, jak gadu-gadu, gdzie umawialiśmy większość naszych
spontanicznych spotkań. To był facet, który imponował mi swoją wiedzą i
ciekawie opowiadał o filmach, książkach, muzyce i innych duperelach, o których
wcześniej nie miałam pojęcia. A ja siedziałam i nie miałam potrzeby nic mówić.
Tylko go słuchałam i obserwowałam.
Nawet nie
zauważyłam, kiedy się w nim zakochałam. Całkowicie mi to umknęło, ale w pewnym momencie zorientowałam się, że nie
mogę oderwać od niego wzroku. Onieśmielał mnie. Nasze jesienne spędy nad
rzeką, na jakiejś opuszczonej łodzi, albo zimowe spacery wałami, w głąb
ciemnych lasów, ślady lisa, krakanie wron – to wszystko było tak zajebiste, że
doczekało się nie jednego wiersza, bo wtedy to miałam największą potrzebę
tworzenia.
Wciąż
doprowadzał, że żołądek podchodził mi do gardła. Raz postanowiłam przestać
milczeć i wreszcie odważyłam się powiedzieć coś więcej – wyznałam mu miłość.
Powiedział wtedy, że on też kiedyś się we mnie kochał, ale potem uznał, że
jestem taka delikatna, że bałby się mnie zranić, bo on jest jeszcze
szczeniakiem.
Mimo to, nadal
co jakiś czas się spotykaliśmy a ja udawałam, że mi przeszło. Po drodze oboje
mieliśmy kilka przygód, których nie nazwałabym związkami. Kiedyś – jakiś rok po
tym, jak powiedziałam mu, co do niego czuję – spotkaliśmy się któryś raz z kolei. To była zima, ja byłam świeżo po zerwaniu z jakimś dupkiem, poszliśmy zmrozić tyłki do parku. Siedzieliśmy
sobie na ławeczce, patrzyliśmy w gwiazdy i nagle on powiedział coś, co, gdybym
nie siedziała, zwaliłoby mnie z nóg. Powiedział, że mnie kocha. I że
chciałby, żebym dała mu szansę.
Popełniłam wtedy
największy błąd, jaki mogłam, bo dałam po sobie poznać, że mnie to cieszy
i, jakżeby inaczej – zgodziłam się.
Niedługo potem
przyszła wiosna, zaczęły się nasze jeszcze dłuższe spacery, pocałunki i tak zwane
motyle, które mimo ciepła na zewnątrz, na dobre zadomowiły się w moim brzuchu.
Chwile, podczas
których byłam najszczęśliwszą dziewczyną pod słońcem. Wydawało mi się, że złapałam boga za nogi. Potem, co prawda okazało się, że bóg nie istnieje, ale
przynajmniej przez chwilę mogłam się łudzić.
W
przeciwieństwie do tych wszystkich nieszczęśliwie zakochanych dziewczyn, ja
miałam niezłe szczęście. Większość takich niespełnionych miłości kończy się
złamanym sercem i nigdy nie dowiadujesz się, jak by to było, gdyby on
odwzajemnił twoje uczucie. Przez resztę życia żyjesz w niewiedzy. Ale ta
niewiedza to błoga nieświadomość.
Nie wiem, czy
warto było przez tych kilka miesięcy cieszyć się byciem z nim, bo później on
wyjechał zagranicę (był starszy o trzy lata) i mnie zostawił. Przez całe
wakacje miałam nadzieję, że po jego powrocie, pod koniec wakacji, na nowo się
zejdziemy i będzie, jak dawniej.
Nie było.
Piosenki,
których wtedy słuchałam, to były te wesoło-smutne, optymistyczno-pesymistyczne. Niedopowiedziane nuty, dźwięki w tle. Zatraciłam się w nich. Z pozoru taka banalna piosenka o
miłości, jak Green eyes Coldplay’a
potrafiła wzbudzić we mnie tyle emocji, że do oczu aż cisnęły się łzy. To było
takie naiwne, bezradne czekanie. Patrząc na to z perspektywy czasu mogłabym się
zaśmiać, bo co ja mogłam wtedy wiedzieć? Tkwiłam w schemacie. W schemacie, który
skazywał to wszystko na jedno wielkie bum.
Ale to była moja
pierwsza miłość. Dziewicza, nieświadoma i nieskażona niczym. Nie ma się z czego
śmiać.
Dziś zastanawiam
się, jakby to było, gdybym nie doczekała się związku z nim. Albo była na tyle
mądra, żeby powiedzieć mu „nie, już jest
za późno”. Może spotykalibyśmy się do dziś i związali dopiero wtedy, kiedy oboje
w miarę się wyrobimy. Może raz na jakiś czas próbowalibyśmy się umówić na jakieś
lanie dupy i co chwilę by nam nie wychodziło, bo coś tam. A może ta znajomość,
jak jedna z wielu, po prostu by umarła. Tego nie wie nikt.
Ale nie dbam o
to. Nie żałuję. Przez tych kilka lat zmieniło się wszystko. Między innymi moje spojrzenie
na świat, moje ciało i to, jak rozumiem miłość. A moje serce należy już do innego.
Jednak pierwsza miłość
już zawsze będzie definiowała mnie, to, co lubię w facetach i moją wrażliwość, także muzyczną.
Bo z tego
wszystkiego została muzyka. Ona zawsze jest aktualna. Nawet, jeśli miejsce
starych piosenek zastąpiły nowe, to są w pewien sposób do nich podobne. Zaczynają się niepozornie, a potem, w trakcie słuchania zaczynasz coś rozpoznawać. Tak samo przenikają do
szpiku kości i sprawiają, że drętwiejesz. I nie wspominasz wydarzeń z
przeszłości. One są nieważne. Najważniejsze są uczucia, emocje. Wciąż te same.
Znacie taką?
właściwie nie wiem, co powiedzieć... napisałaś ten tekst tak od siebie i zarazem wyszło Tobie coś tak pięknego, że mnie zatkało... "Ale to była moja pierwsza miłość. Dziewicza, nieświadoma i nieskażona niczym." Stety niestety taka miłość (a raczej jej wspomnienie - zyski, ale przede wszystkim STRATY) wlecze się już potem przez całe życie :/
OdpowiedzUsuńJa unikam słuchania TYCH piosenek.
też rzadko mam na nie nastrój. to takie masochistyczne samemu sobie je włączać, więc nic w tym dziwnego.
OdpowiedzUsuńdziękuję za miłe słowa, Marto :). stresowałam się, jak ten tekst zostanie odebrany.
wiesz, właśnie to zdanie, które (być może słusznie) obawiałaś się, że zostanie wyśmiane, właśnie to zdanie wzruszyło mnie... chyba nic nie dociera do drugiego człowieka tak głęboko, jak obnażenie własnej słabości, delikatności i piękna... eh, w głębi duszy wszyscy jesteśmy wrażliwymi romantykami tęskniącymi za romantyzmem, szlachetnością i czystością, którą gdzieś, kiedyś tam, komuś, bez sensu oddaliśmy... i nie zostało to docenione :/
OdpowiedzUsuńbo wiesz, nie tylko, że z horyzontu znika dany człowiek - razem z nim znika coś dobrego, znika ta naiwna, szczera, prawdziwa część nas... i potem tak łatwo przywdziewać maski :/
tzn. tak myślę, ale może się mylę ;)
pozdrawiam i miłego wieczoru!
cieszę się, że wywołałam u ciebie taką refleksję. jednak pomyśl - dzięki temu też czegoś się człowiek uczy, a potem każda następna miłość jest bardziej świadoma i dojrzała.
OdpowiedzUsuńale wiadomo, że za każdym razem, kiedy otwierasz serce, ryzykujesz, że ktoś ci je złamie. dlatego ta następna miłość jest już skażona jakimś lękiem przed cierpieniem. w sumie to dobrze, bo rozsądek jest tak samo ważny, jak uczucia.
Ja też mam takie piosenki, które kojarzą mi się z pewnymi momentami. Tych, które źle mi się kojarzą staram się nie słuchać.
OdpowiedzUsuńPodziwiam Cię za to, że potrafisz na blogu napisać coś tak szczerze i prosto z serca. Podoba mi się to, że darzysz swoich czytelników takim zaufaniem :*
to jest jedna z wielu historii, które jeszcze opowiem, wszystko w swoim czasie :)
OdpowiedzUsuńHej :) Nominowałam Cię do blogerskiej nagrody Liebster Blog Award, szczegóły: http://anty---materia.blogspot.com/2013/12/liebster-blog-award.html
OdpowiedzUsuńWczoraj, tak wczoraj poszłam na koncert Meli Koteluk. Uwielbiam Melę. Po wczorajszym koncercie moja miłość do niej wzrosła o sto punktów. I stałam tam sama. Przypomniało mi się, że miałam na ten koncert iść z Nim. Miałam stać tu z Nim, a stałam sama. A kiedy Mela zaśpiewała 'Dlaczego drzewa nic nie mówią', eh...nostalgia na całego. Mogłabym wymieniać piosenki, które zawsze i wszędzie się mi kojarzą z daną sytuacją, osobą...historią. Moimi niezmiennymi hitami muzycznymi, z którymi jestem baaardzo związana emocjonalnie to przede wszystkim: "Alexander" zespołu Myslovitz (do końca życia ten utwór będę nuciła, kochała i przy nim płakała i się śmiała), 'The Scientist' Coldplay'a, 'Almost lover' A Fine Frenzy, 'Dlaczego drzewa nic nie mówią' Meli Koteluk i... ostatnie 'Milowy las' happysad'u.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą - podziwiam za to, że się tak otwarłaś przed nami :)) Miło mi, że mogłam to przeczytać, pomyśleć nad tym... Pozdrowienia i cieplutkie uściski!:)
zespół Myslovitz ogólnie lubię, ale taką ich piosenką, i przy okazji jedną z wielu piosenek, które kojarzą mi się z tymi chwilami (o których tu napisałam) jest "Chciałbym umrzeć z miłości". i "The scientist" Coldplay to tak samo jedna z tych piosenek :) pokrywa nam się.
OdpowiedzUsuńco do Meli, to nie znam za bardzo jej muzyki, a to co znam jakoś mnie nie porwało.
nie ma za co podziwiać, są takie historie, które chyba każdy zna, bo je przeżył i ich początek i koniec jest ten sam :).
nie napisałabym tutaj o jakichś swoich aktualnych problemach, o mojej rodzinie czy o relacjach z bliskimi, bo to już jest wyzbywanie się prywatności, w dodatku nie tylko mojej. ale w powyższym wpisie nie przedstawiam nic, co mogłoby kogoś na to narazić. "Z." to wymyślony inicjał, w rzeczywistości ten gość ma zupełnie inaczej na imię, w dodatku żadnych szczegółów nie ujawniam. a i tak uważam, że tego typu historie często mówią o ludziach więcej, niż jakiekolwiek opisy i detale.
także z jednej strony otworzyłam się przed wami, a z drugiej - napisałam opowiadanie :)
pozdrawiam i trzymam kciuki, żeby te piosenki kiedyś nie przywodziły na myśl nikogo konkretnego, a jedynie przypominały te najmocniejsze uczucia i emocje. trochę szkoda ich unikać. mam nadzieję, że rozumiesz, o co mi chodzi.
Jewel-Foolish Games. Tysiące wspomnień....
OdpowiedzUsuń