Z okazji już nawet nie wiem, której miesięcznicy razem z Panem M wczoraj najpierw zjedliśmy kolację w włoskim stylu, a potem poszliśmy do kina.
Millerowie...
Nie jestem z tych, którzy takiej produkcji mogliby przyznać co najwyżej 6 albo 7 punktów tylko dlatego, że jest to amerykańska komedia. Uważam, że jeśli film potrafi mnie rozśmieszyć, to naprawdę nie żydzę i daję mu spokojnie tą 8-mkę, 9-tkę, a czasem nawet zastanawiam się, czy nie przyznać dziesiątki. Mam bardzo wyszukane poczucie humoru i często bywa, że żarciki serwowane w filmach równo jadą po mojej inteligencji, dlatego jeśli trafi mi się taki, na którym wręcz nie mogę przestać się chichrać uważam, że w pełni zasługuje na wysokie noty.
Tak właśnie było, jeśli chodzi o Millerów. Świetnie nadaje się na randkę - mogę dać gwarancję, że obydwie osoby będą się dobrze bawić, a jeśli ktoś jakimś cudem nudziłby się podczas oglądania tej komedii, to może niekoniecznie jest to wada filmu? Zresztą, tysiące użytkowników na Filmwebie czy IMDb nie może się mylić ;-).
Bardzo ciężko mi wytypować najlepszą, najśmieszniejszą scenę. Naprawdę. Wszystko za sprawą odpowiednio dobranej obsady.
Gra aktorska Jennifer Aniston nigdy mnie jakoś nie powalała na kolana. Tutaj, pierwsza scena w jakiej się pojawiła, to erotyczny taniec. Patrzę na niczego sobie ciało, które ładnie się porusza, w tle leci fajna muzyczka, myślę sobie "sexy", gdy nagle odwraca się właścicielka tego ciała, patrzę na jej twarz i... "ojej, ale szkoda. A tak fajnie się zapowiadało" - mniej więcej taka była moja reakcja. J.A. nie należy bowiem do jakichś ślicznych aktorek. Poza tym była w czarnej peruce, a czerń w jej wypadku to kiepski pomysł. W blondzie wygląda o wiele korzystniej. Potem już przywykłam do jej twarzyczki i powiem więcej - nawet uznałam, że pasowała do tej roli jak nikt inny.
Pozostali aktorzy także dali popalić. Mimika twarzy, całkiem błyskotliwe dialogi. W zasadzie nie jestem w stanie wymienić ani jednej postaci, która nie byłaby na swój sposób zabawna. No dobra, najsłabiej wypadła chyba Emma Roberts - pomimo, że miała parę śmiesznych kwestii do wypowiedzenia (np. w samolocie), to poniekąd jej rola ją ograniczała - grała przecież jedną z tych zbuntowanych nastolatek, które wszystko drażni i, które zwykle są komiczne inaczej.
Wartkość akcji nie pozwala ci choć na chwilę odpłynąć w myślach. Musisz być na bieżąco. Owszem, film momentami bywa przewidywalny, ale wynika to po prostu z konwencji, jaką jest komedia. Poza tym mimo, że nierzadko zgadywałam, co zaraz nastąpi, to sposób w jaki zostało to przedstawione i tak ostatecznie mnie zaskakiwał. Nie mówiąc już o tym, że do ostatniej chwili wątpiłam w to, że pokażą widzom spuchnięte jądra Kenny'ego. A jednak.
Cała "rodzina" Millerów to jeden wielki margines społeczny. Każdy w jakiś sposób jest wykolejeńcem i dlatego wszyscy się gryzą. Przynajmniej na początku. Jednak bardzo często zdarza się, że z osobami, których od początku z niewyjaśnionych powodów nie lubimy, później budujemy długotrwałe relacje. Ot, ironia. Poza tym, co to za rodzina bez chociaż namiastki patologii? Nie chcę wam zdradzać wszystkiego, bo możliwe, że po przeczytaniu mojej pseudo-recenzji zechcecie sami się przekonać, o czym mówię.
Czy ten film może was czegoś nauczyć? Jeśli chcecie poznać kilka śmiesznych tekstów, którymi będziecie całkowicie spontanicznie rzucać wśród znajomych, to być może. Jeśli w przyszłości masz plan zostać dilerem albo przemytnikiem, to może jeszcze raz przemyślisz swoją decyzję ;-). Jeżeli nie wiesz, że rodzina to coś, czego potrzebuje każdy człowiek choćby nie wiem, jak się zarzekał, to może ten film ci to unaoczni. Ale jeżeli oczekujesz, że wyniesiesz z niego jakąś nową prawdę życiową, coś co cię umocni i odmieni twoje życie, to... idź. Nawet się nie skapniesz, że się zawiodłeś. Zapomnisz się choć na chwilę. Śmiech to zdrowie.
NO RAGRETS, you know I'm sayin'?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz