Godzina 8, wylądowałam. Potem jakiś pirat drogowy przywiózł nas autokarem do hotelu. Jako, że doba hotelowa kończyła się dopiero o godz.12, mieliśmy jeszcze trochę czasu, zanim otrzymaliśmy klucze do naszego pokoju. Pomijając fakt, że nie mieliśmy się gdzie podziać to jeszcze krakowskie upały okazały się być niczym w porównaniu do tego, co zastaliśmy tutaj. Skwar. Pot leje się strumieniami i choćby najmniejszy powiew spowodowany nieprzerwanym machaniem wachlarzem naprawdę zdaje się być zbawieniem...
Na szczęście "troszkę" później w pokoju zastaliśmy działającą klimę, która od tamtej pory jest włączona 24h/dobę za sprawą karty stałego klienta od Kappahl, której nigdy wcześniej nie użyłam i prawdopodobnie nigdy więcej nie użyję. Dlatego co jakiś czas przychodzimy tu schłodzić się, czasem do tego biorę zimny prysznic i jestem jak nowa. Co prawda dosłownie na kilka chwil, bo potem znów wychodzę na zwiady zobaczyć, gdzie nas wywiało i dzieje się to samo.
Sam pokój jest naprawdę ładnie urządzony. Są duże lustra, duże wygodne łóżko z mięciutkim i miłym w dotyku cienkim materiałem, które robi za kołdrę; lampki nocne, kwadratowy balkon ze stolikiem i krzesełkami, czysta łazienka, a w tv nawet kanał TVP Polonia, gdzie obejrzałam pół odcinka Złotopolskich <3.
Naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Podobnie jest z jedzeniem hotelowym. Wybór jedzenia jest duży, cudnie jest móc zjeść sobie na tarasie przy greckich piosenkach granych na buzuki. I, co najważniejsze, obok przystępnych dań serwują tu także owoce morza, których nie omieszkam spróbować.
![]() |
2 kawałki ośmiornicy w towarzystwie Macedonian Pie |
Pieniędzy wtedy, kiedy tylko było to możliwe, starałam się nie nosić przy sobie i na pierwszą kolację wzięłam tylko napiwek dla kelnera, który i tak zapomniałam mu wręczyć.
Przypomniałam sobie o nim, kiedy wracaliśmy z zapoznawczego spaceru wzdłuż plaży pięknie oświetlonej lampionami. Zaczepiła nas jakaś Greczynka, założyła na nadgarstki jakieś świecące bransoletki, wręczyła mi różyczkę, nazwała Angeliną Jolie i zażyczyła sobie za to 5 euro.
- Thank you very much. - mówię i próbuję iść dalej.
- Oh, no!!!! 5 euro.
- But we only have 2 euro. - mówi M.
- Oh, don't be like that... - oho, chyba mamy do czynienia z jakąś przekupką.
- Seriously. - M wciąż próbował się tłumaczyć.
- No way...
- Really. Maybe tomorrow. Or I'll take it and tomorrow pay you the rest. - droczyłam się.
- Oh no, you very bad girl! You no Angelina Jolie!
- Alright. We give you 2 euro and I don't want this bracelet so I keep the rose. Ok?
- Ok. - i tak jej nie zadowoliliśmy.
Ale ostatecznie wyszło na to, że dostałam od M różyczkę, którą sama wytargowałam i, za którą w dodatku sama zapłaciłam. Czyż to nie romantyczne?
Tak czy owak, wróciliśmy do naszego pokoiku. Jako, że w przeciągu 1,5 doby miałam dosłownie 2 przerwy na dwugodzinną drzemkę, byłam totalnie wyczerpana i wyjęta z kontekstu, dlatego nie miałam siły pluskać się ani w basenie, ani w morzu. Poszłam spać o godzinie 22 i zasnęłam bez problemu mimo jakiejś hotelowej imprezy, na której podobno wszyscy tańczyli zorbę.
Pierwszy dzień był taki... jałowy. Zdecydowanie najnudniejszy ze wszystkich i męczący. Prawdziwa relacja zacznie się dopiero w następnej notce :) Zapraszam!
super:) jestem ciekawa dalszych przygód, P
OdpowiedzUsuń