niedziela, 15 września 2013

Grecja, Messonghi, dzień 4, 5 i 6

niewzruszone słońca
Trzy dni zlały się w jedną całość. W końcu wczasy to nie tylko podróżowanie i zwiedzanie miejsc, ale także wypoczynek. A jeśli wypoczynek, to gdzie, jeśli nie na plaży?
Zrobiliśmy obchód po plażach Messonghi i okazało się, że nasza była zdecydowanie najlepsza. Wszystkie plaże są kamieniste, w dodatku niezbyt szerokie, dlatego podstawowym kryterium było samo morze. Przy naszym hotelu nie było żadnych wodorostów, niewiele kamyczków i żadnych "dziur". Poza tym i tak wszędzie trzeba było płacić za leżakowanie, przy czym nasza plaża nie była specjalnie pilnowana.

Leżymy.
- Hello. - podeszła do nas pani wielkości orki i zdziwiliśmy się, jakim cudem wydostała się z morza.
- Whazzup?!
- 6 euro, plz.
- God damn it. We didn't know. - serio nie wiedzieliśmy, słyszeliśmy na początku tylko takie pogłoski, ale wcześniej nikt nam nie kazał płacić, więc uznaliśmy, że to nieprawda.
- No, no! Apollo hotel no have beach! You pay! You no have? - no tak, już wcześniej zorientowaliśmy się, że wszyscy tu wiedzą, z jakiego jesteś hotelu, bo każdy hotel zakłada ci opaskę w innym kolorze.
- Wait a minute, one of us will go to hotel and bring money.
- OK. - i poszła.

Chwilę później...
- You stay here, NO PROBLEM, but tell everyone: APOLLO HOTEL PAY FOR BEACH! NO FREE. Remember.

Podziękowaliśmy. I oczywiście od tamtej pory wszystkim napotkanym ludziom obowiązkowo mówiliśmy, że mają płacić za leżaki na plaży ;-).
Plaża ta była o tyle fajna, że przy wykupieniu miejsc dostawało się kawę mrożoną.


Dlatego też wylegiwaliśmy się, czytaliśmy, popijaliśmy greckie piwa (Mythos, Amstel - mniam!) w zmrożonych kuflach, pluskaliśmy się w przezroczystej wodzie, czasem zabieraliśmy Szwagra, żeby mu się nie nudziło w hotelu. Teraz zeszło z niego powietrze i leży w szafie, czekając na kolejne wczasy...
Naszła mnie taka refleksja, że turyści dzielą się na tych, którzy lubią siedzieć na terenie hotelu, objadać się wszystkim, co za darmo i chlać tanie alkohole, bo przecież olinkluzif, jednak jest jeszcze inna grupa turystów - ciekawi świata. Po prostu. I do takich bez wątpienia należę ja. Nie zadowoli mnie leżenie przy hotelowym basenie z jednym okiem zamkniętym, a z drugim patrzącym na dzieci, żeby sprawdzić, czy przypadkiem któreś z nich się nie topi. Zdecydowanie wolę poznawać miejsca, zwiedzać, chłonąć klimat, obserwować miejscowych ludzi i próbować żyć tym samym rytmem, wtapiając się w otoczenie.
Dlatego następnym razem ja, M i oczywiście Szwagier wybierzemy miejscowość, która oferuje coś więcej, niż dwa sklepy z pamiątkami, do których trzeba iść z zatkanym nosem, bo przy drodze stoją kontenery, z których na kilometr wali słodkim smrodem.
Nie mówię, że nie podobało mi się w Messonghi. Ba! Uważam, że to miejsce jest piękne. Tęsknię za nim i naprawdę w tej chwili wystarczyłoby mi samo pływanie, widok i smak morza na przemian ze smakiem tamtejszego piwa. Ale będąc tam naprawdę pragnęłam wrócić do Corfu Town.

"oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba"...

Dlatego te trzy dni i noce były przyjemne - w dzień zażywałam kąpieli słonecznych i morskich, jadłam kalmary, krewetki i ośmiornice, spacerowałam a wieczorami siadałam na plaży i liczyłam spadające gwiazdy (było ich tyle, że właściwie zabrakło mi marzeń) - ale nie mogłam doczekać się kolejnej wyprawy łódką do Corfu. Dlatego następna część to będzie kolejna dawka wrażeń z pobytu w stolicy.

Kliknij, aby powiększyć:








Zapraszam też do przeczytania poprzednich części (kliknij w zdjęcie, żeby przejść do posta):

      

2 komentarze: