środa, 5 czerwca 2013

Opener w Gdyni: nieszczęścia chodzą parami (niczym kalosze). O tym, jak się przed nimi ustrzec...

Przy okazji ogłoszenia kompletnego lajnapu przez organizatorów Openera postanowiłam opowiedzieć o zeszłorocznej edycji festiwalu, na której byłam wówczas - wstyd się przyznać - pierwszy raz.
Do dziś nie mogę sobie tego wybaczyć. Co prawda, to nie ja byłam mocą sprawczą, która nie pozwoliła mi jechać, ale to nie zmienia faktu, że to właśnie JA tam nie pojechałam.
I co więcej, właściwie to tegoroczny ąpener będzie pierwszym, na którym będę w całości.
Dlaczego?

To był dzień 4.07 - pierwszy dzień festiwalu i, jakby z tej okazji również pierwszy deszczowy dzień w Gdyni, odkąd przyjechaliśmy. A przyjechaliśmy wraz z początkiem lipca, bo w Noc Świętojańską na plaży grali m.in. Tricky i Ebony Bones. Było pięknie. Gdybym miała wówczas bloga, zapewne nie omieszkałabym wrzucić tutaj cudnych zdjęć lampionów wypuszczonych w kosmos.
Ale do rzeczy. To była środa i na początek miały dać koncert między innymi takie osobistości jak Bjork, New Order, The Kills i Wiz Khalifa. To miało być cudowne popołudnie i wieczór. Ale, że wszędzie zapowiadali obfite deszcze, postanowiliśmy wybrać się na poszukiwania kaloszy. Nie byliśmy doświadczeni i nie wiedzieliśmy jeszcze przed wyjazdem, że kalosze na Openerze są tak samo obowiązkowe, jak bilety. A więc maszerujemy "w te i we w te", żeby znaleźć cokolwiek. Dla właścicieli sklepów obuwniczych ten dzień mógłby być bardziej dochodowy, niż cały rok, gdyby wcześniej pomyśleli i zapchali magazyny kaloszami. Ale wtedy byłoby zbyt łatwo, zbyt pięknie... Obeszliśmy wszystkie, dosłownie wszystkie sklepy w poszukiwaniu gumowców - nawet te, w których raczej nie spodziewaliśmy się, że je znajdziemy, bo były np. spożywcze. Powiedzenie "gumiaka nie zjesz" nabrało wówczas nowego znaczenia ;).

W końcu znaleźliśmy jedną jedyną parę w moim, jakże unikatowym rozmiarze buta 36, to nic że były badziewne i jakieś 3x droższe, niż być powinny. Kupiłam je i doznałam ulgi. M podchodził do facetów w gumowcach, żeby dowiedzieć się, gdzie je nabyli, ale za każdym razem okazywało się, że już wcześniej tam byliśmy i już wtedy było za późno.
Prawdziwa akcja-desperacja, w dodaku ok. godziny 13 zaczęło lać jak z cebra, więc M postanowił poświęcić swoje i tak już mokre buty i nie marnować energii na dalsze poszukiwania.

Ale, jak się okazało, nie był to koniec naszych trosk...
W międzyczasie, kiedy tak bardzo padało, szukaliśmy jakiegoś schronienia i przy okazji miejsca, w którym można by zjeść obiad. Bo oczywiście niemal każda restauracja, każda knajpka była wypełniona po brzegi ludźmi i trzeba było stać w kilkumetrowej kolejce, żeby wreszcie móc posadzić tyłek i dostać ciepły obiadek.
Na szczęście (jak wtedy myśleliśmy) w małym lokalu z szyldem Doner Kebap znajdował się jeden wolny stolik. Nie zastanawialiśmy się długo. Oboje zamówiliśmy kebaba przez pe z mięskiem drobiowym i wołowym. Pojedliśmy, przeczekaliśmy największą ulewę i skierowaliśmy się w stronę domku, w którym wynajmowaliśmy pokój.
Trzeba było powoli szykować się do imprezy...

Pół godziny przed wyjściem zaczęłam czuć niedowład mięśni i brak jakichkolwiek sił, żeby podnieść się z łóżka. Na początku myślałam, że to zwykłe przeziębienie i jakoś mnie to nie dziwiło, zważywszy na fakt, że zmokłam jak kura. Aż, gdy w końcu poczułam w sobie siłę, okazało się, że tylko dlatego, żeby pobiec jak najszybciej do toalety i... zwrócić obiadek.
Pomyślałam sobie - oho, zaszkodziło mi. I po chwili czułam się z powrotem żywa, ale niestety, nie na długo. Zaczęło mnie męczyć tak strasznie, że w zasadzie nie wychodziłam z kibelka. Szczegółów może wam oszczędzę.
Do ostatniej chwili łudziłam się, że wyrobię się przed rozpoczęciem festiwalu, ale w końcu, wpatrując się w głąb muszli klozetowej niby w myślodsiewnię, musiałam przyjąć do wiadomości, że nie dam rady. Czułam się tak fatalnie, że wezwaliśmy pogotowie. Minęło jakieś półtorej godziny, kiedy w końcu przyszli panowie, i na pocieszenie zakomunikowali, że jestem dziś pierwszą trzeźwą osobą, do której zostali wezwani. I, żeby się nie przejmować, bo nowa płyta Bjork wcale nie jest taka fajna, jak poprzednie. Wyszli. Skurcze żołądka trochę ustały, bo dostałam też nospę, ale i tak bez przerwy odwadniałam się na maksa. Zanim zdążyłam pomyśleć "całe szczęście, że chociaż M czuje się dobrze" i powiedzieć mu, że ma iść i się dobrze bawić, złapało go to samo, co mnie.

Oboje jeszcze nigdy wcześniej nie byliśmy tak bardzo sobie potrzebni. I błogosławiony ten, kto nie zna uczucia, które nam wówczas towarzyszyło. Zastanawialiśmy się, czy nie doczołgać się jakoś na lotnisko, ale istniało tylko niewielkie prawdopodobieństwo, że nie obsralibyśmy ludziom nowych kaloszy pod sceną. Tak dramatycznie było.

Noc minęła pod znakiem bólu. I to podwójnego. Bolały nas brzuchy oraz fakt, że w tej właśnie chwili nasi współlokatorzy z pokoju obok wracają z pierwszego dnia festiwalu, a my zdychamy. Oboje już nie mieliśmy najmniejszej ochoty nawiązywać z nimi kontaktu, żeby przypadkiem się nie dowiedzieć, co takiego nas ominęło. Podobnie woleliśmy także nie liczyć, ile złotych jesteśmy w plecy.

Rano ja czułam się odrobinkę lepiej od M, dlatego postanowiłam skorzystać z faktu, że wreszcie otworzyli nam aptekę i pójść m.in. po elektrolity. W drodze powrotnej dźwigałam może kilogram zakupów, a czułam się, jakbym dźwigała samą siebie + tę nieszczęsną siatkę.

Drugi dzień był spokojniejszy, ale i tak czuliśmy się bez szans na wieczorne koncerty. Jedyne, co mogliśmy jeść, to sucharki albo krakersy, więc obeszliśmy się smakiem nie tylko jeśli chodzi o jakiekolwiek dobre jedzonko, ale także o Justice, Bon Iver, czy Jassie Ware.

Żyć, nie umierać.
Dlaczego to wszystko piszę? Po pierwsze, żeby powspominać. Po drugie, chcę ustrzec wszystkich, którzy kiedykolwiek będą mieli ochotę na kebaba w Gdyni, żeby omijali szerokim łukiem bar Doner Kebap przy ul. Świętojańskiej 56. Choć nie od dziś wiadomo, że nadmorskie żarcie jest syfiaste i dlatego najlepiej jeść w domu, a jeśli już musimy stołować się na mieście, to przynajmniej w dobrych restauracjach. Jedną z nich jest naleśnikarnia Fanaberia Crepes & Cafe, o której dawno temu na tym blogu napisałam.

Na koniec trochę bardziej pozytywnie, w nagrodę za przeczytanie długiej notki - dużo zdjęć z zeszłorocznej Gdyni.

morze, nasze piękne morze

toro y moi
młyn
chmurzysko

public enemy
m83
the mars volta

finał festiwalu, the xx, piękna chwila








i'm hipster than you ;-)

6 komentarzy:

  1. Jak patrzę za okno i widzę, to co się w pogodzie dzieje to kusi mnie by kupić kalosze. I za każdym razem, gdy taki pomysł przemyka przez moją głowę i zaczynam go realizować, tj: wychodzę z domu w poszukiwaniu magicznych gumiaków, przeżywam małe załamanie nerwowe: bo nie ma, bo są ale brzydkie, bo nie takie jakie chce, etc. Każda wyprawa kończy się klęską, powrotem do domu i przeproszeniem się z glanami, które od dobrych dwóch lat kurzą się tylko nieużywane i obietnicami, że nigdy więcej nie zdradzę moich starych dobrych glanów idealnych na deszcz i nie wyjdę po kalosze. Do czasu ;)

    Podziwiam uczestnictwo w Openerze. Ja jestem zbyt wygodna i mam zbyt dużo wymówek by nie wybierać się :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja też jestem wygodna, ale uczestnictwo w openerze nie łączy się dla mnie z wyrzeczeniem. co innego, gdybym musiała spać w namiocie... który przez ulewy i powódź przypomina bardziej jakiś titanic ;)

      Usuń
  2. Wybierasz się w tym roku? U nas jeszcze decyzja nie zapadła...

    A propos kaloszy to jedyne co mogę polecić z czystym sumieniem i z całego serca, albo czystego serca i całego sumienia to dział jeździecki w Decathlonie i czarne, wysokie za 65zł (chyba). Dzisiaj nawet jakaś babka mnie zaczepiła na ulicy żeby zapytać gdzie kupiłam. A patrząc za okno to temat kaloszy bardzo na czasie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. u nas decyzja zapadła już rok temu, kiedy trwał festiwal :-)
      tylko jakoś nie mozemy się zabrać do organizacji noclegu i w ogóle wszystkiego :D
      a kaloszy nie omieszkam sprawdzić przy okazji ;)

      Usuń
  3. Oj doświadczyłam takiej pogody w czasie koncertu. A no mieliście pecha, ale może jeszcze będzie okazja żeby sobie "odbić" to co stracone ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oby, oby! na wszelki wypadek będziemy ograniczać jedzenie w nowych miejscach.

      Usuń