"Pierwszy dzień - godzina 17 i jesteśmy nad morzem. Dojechaliśmy w miarę szybko, ale jesteśmy cholernie zmęczeni. Odbieramy klucze do mieszkania, rozliczamy się z właścicielką. Jest dokładnie tak, jak na zdjęciach, a nawet lepiej. Odświeżamy się i idziemy do naleśnikarni na obiad.
Następnie plaża - przepełniona młodymi ludźmi, którzy siedzą sobie w kółku i piją. Pełno zakochanych par, w tym my. Krótka sesja zdjęciowa. Czil pełną gębą. Najchętniej zasnęlibyśmy na piasku i obudzili się nazajutrz, ale trzeba się minimalnie ogarnąć. Wraz z naszym przyjazdem niebo oczyściło się z brzydkich deszczowych chmur. W zasadzie wszystko wygląda tak, jak na życzenie. Gdyby nie skrajne wyczerpanie, siedzielibyśmy tak zwróceni twarzą w stronę horyzontu i zapomnieli o całym świecie.Jednak pora ruszać. Najlepsze dopiero przed nami! Ahoj."
"Dzień drugi - godzina któraś tam w nocy, budzę się i widzę przez okno oświetlone tory. Idę spać dalej. 5.55, a ja się budzę i jestem wyspana. Niebo jest przepiękne. Ale M śpi, więc w końcu i ja zasypiam. Właściwa pobudka następuje dopiero po 8, dzięki pszczole, która wleciała do pokoju. Jesteśmy wypoczęci, zjadamy śniadanko, myjemy się i wybywamy na przeciw przygodzie :).
C.d.n.
Może zanim przejdę do rzeczy, napiszę pokrótce czym był dla mnie ten wyjazd. Ani Gdynia nie należy do miejscowości, po których można nieskończenie wzdłuż i wszerz spacerować i zwiedzać, ani też nie miałam najmniejszego zamiaru poznawać jej zabytków. Z góry wiedziałam, że ten wyjazd będzie po prostu typowym, otępiającym relaksem. Jeśli mam ochotę gdzieś pójść - idę; jeśli zechcę po prostu siedzieć i karmić mewy - robię to, a jeśli nie chce mi się robić nic, to śpię do dwunastej (chociaż i tak nie zdarzyło mi się spać aż tak długo, tym bardziej, że każdy nowy dzień rozbudzał we mnie niemożliwą chęć wyjścia z domu i r o b i e n i a c z e g o ś). Ale pierwszą rzeczą, jaką trzeba było zrobić, to przejście się po okolicznym targu w poszukiwaniu jakichś wygodnych butów dla M. Szukając jakiegokolwiek miejsca z męskim obuwiem można odnieść wrażenie, że mężczyźni w tym mieście są mocno dyskryminowani - niemal wszędzie rządzą sklepiki z odzieżą damską, w dodatku jeden od drugiego niczym się nie różni, natomiast faceci muszą chyba przekazywać sobie ciuchy i buty z pokolenia na pokolenie, bo po pierwsze, ze świecą szukać miejsca, w którym mogliby robić tego typu zakupy, poza tym po ich ubiorze widać, że lata 90-te wciąż w modzie.
Gdy już jednak udało nam się znaleźć jeden jedyny sklep z czarnymi tenisówkami o zawrotnej cenie 12zł, po jakimś czasie okazało się, że uwierają w palce, bo są źle uszyte. Z dalszych poszukiwań zrezygnowaliśmy.
Ponadto, osrał mnie ptak. Dopiero wówczas stało się dla mnie jasne, dlaczego wszyscy patrzą na mnie z takim zainteresowaniem. Przedtem wmawiałam sobie, że to przecież norma, że widocznie dziś muszę nieźle się prezentować - taa, czego to sobie panna nie wkręci dla polepszenia nastroju! Nie, żebym miała zły i szukała powodów do poprawy. Nawet, gdy na środku ulicy, wśród ludzi, zorientowałam się, że na mojej torebce jest ptasia kupa, nie zszedł mi uśmiech z twarzy. Oświeciło mnie co prawda nieco i przestałam karmić się złudzeniami, ale poczułam się jeszcze bardziej wyróżniona i zadowolona z tego wyjazdu.
Miliony gołębi lata nad Krakowem, a osrać mnie udało się dopiero jakiejś latającej mewie, albo rybitwie.
Taka wyróżniona i dumna spacerowałam sobie po Gdyni, rozpoznając coraz to nowsze uliczki (miałam wrażenie, że przed rokiem chodziłam tymi samymi, ale jakby innym kursem, dlatego poznawałam je z zupełnie innej perspektywy), gdy nagle zaczęły gonić mnie czarne, potężne chmurzyska o kształcie wściekłych smoczyc. Gdy zobaczyłam peerelowską kawiarenkę o nazwie Delicja, jasne stało się dla mnie, że trzeba się przed tą burzą skryć. I z powodu burzy, i z powodu tego jakże intrygującego miejsca...
Gdy już usiedliśmy, nagle M uprzytomnił sobie i mnie, że nie mamy okularów. Po namyśle uznaliśmy, że musieliśmy zostawić je w sklepie obuwniczym, kiedy obładowani tobołami coś tam mierzyliśmy. Bez zastanowienia wybiegliśmy z kawiarenki jak potłuczeni rzucając zdawkowe "zaraz wrócimy" zupełnie, jakby ktoś tam miał na nas z utęsknieniem czekać...
Pełni zwątpienia, że te okulary nadal tam są, biegliśmy w stronę sklepu, by wyrobić się przed burzą. Zastanawiałam się, czy są gdzieś jeszcze ludzie, którzy mogliby przywłaszczyć sobie znalezione okulary przeciwsłoneczne i obawiałam się, że mimo, że to gatunek na wymarciu, to jednak ktoś może się skusić. Gdy weszliśmy do sklepu, skierowaliśmy wzrok w stronę pudełka, na którym to położyliśmy okulary, już ich tam nie było. Jednak odzyskaliśmy wiarę w uczciwość i normalność ludzi, gdy ekspedientka spytała nas, czy aby czegoś nie zostawiliśmy. Jak nietrudno się domyślić, po chwili mieliśmy już nasze okulary - nie na nosach, ale w mojej torebce.
Deszcz wciąż nie padał. Poczekał, aż usiądziemy z powrotem przy stoliku w Delicjach. Tam zamówiliśmy kawę mrożoną, która co prawda miała smak kawy (co jest nie lada rzadkością wśród mrożonych kaw), ale mnie jakoś nie przypadła do gustu.
O wiele bardziej od kawy podobał mi się klimat i w kawiarence, i za oknem. Tu, w środku jest dokładnie tak, jak w moim dzieciństwie, kiedy to w barach takich, jak ten, dawało się wyczuć ostatni powiew czasów PRL-owskich. Wówczas, będąc małą dziewczynką, nie zdawałam sobie sprawy, że to znak tych czasów, ale teraz będąc już duża widzę, że to się jakoś stopniowo musiało zmieniać pod wpływem nowych trendów i, że dziś takich miejsc już prawie nie ma. Dlatego ten klimat wydał mi się powrotem do starych dobrych czasów, kiedy jeździłam nad morze z rodzicami i zatrzymywaliśmy się w takich właśnie knajpkach.
Do tego klimat za oknem, który stworzyła w całości jedna burza. Padał deszcz, od czasu do czasu błyskało, smocze chmury pędziły na spotkanie z morzem, a im dalej w głąb lądu, tym jaśniej i słoneczniej.
Gdy tuż nad morzem pojawiła się tęcza, a nad nami niebo było już jaśniutkie i jeszcze tylko gdzieniegdzie kropił ciepły, letni deszczyk, wyszliśmy i skierowaliśmy się w stronę plaży.
Usiedliśmy w ciemnym barze na plaży, zamówiliśmy piwo i rozmawiając obserwowaliśmy tęczę i rozkwitającą na nowo ładną pogodę. To była jedna z tych chwil, które pamięta się po latach...
Właśnie takie obrazy mam przed oczami, gdy marzę o szczęśliwym, pięknym życiu."
Na początku pobytu w Gdyni zaczęłam notować dni prawie, jak w jakimś dzienniku okrętowym. Co prawda później zaczął się festiwal, wciągnął mnie wir wydarzeń i nie miałam już czasu wieczorami na podsumowanie dnia, ale postanowiłam wrzucić relację z pierwszych chwil, kiedy witałam Bałtyk. Wypoczęłam, wychodziłam się za wszystkie czasy w te i we w te, przepraszam was, moje kręgi lędźwiowe i krzyżowe (one bynajmniej nie wypoczęły). Ale za to ja mogłam się cieszyć życiem, jak należy.
Ciąg dalszy nastąpi.
Świetne zdjęcia :)A najbardziej podoba mi się to Wasze wspólne takie przyciemnione, full romantico :D Takie wyjazdy typowo relaksacyjne są najlepsze!
OdpowiedzUsuńJakos tak nad morze mi sie zachcialo nagle. A krzyz i inne czesci kregoslupa tez mnie strasznie boli. I kartke piekna dzisiaj dostalem, dzieki wielkie!
OdpowiedzUsuńA więcej szczegółów mogłabyś powiedzieć? :) Bo na razie tak orientacyjnie się rozglądam :)
OdpowiedzUsuńOk dzięki za maila, jeszcze będę myśleć :) A dostałam się na UP na filologię angielską :)
OdpowiedzUsuńpodoba mi się podejście do ptasiej kupy :)
OdpowiedzUsuńwidać udany był pobyt nad morzem:) dzięki za pocztówkę! Paulina
OdpowiedzUsuńSUPER ZDJĘCIAAAAAAAAAAAAAAAA!
OdpowiedzUsuńpiękna fotorelacja!
OdpowiedzUsuń